Wstęp, którego mogło nie być, ale od czegoś zacząć trzeba.
1968 to był pierwszy rok, w którym zakumałam, że jest coś takiego jak polityka. Byłam wtedy dojrzałym dzieckiem, co prawda jeszcze przed komunią i zegarka nie miałam, ale coś mi się pod czaszką już jarzyło. Osiągnęłam jako taką świadomość społeczną, chociaż jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że żyję w dziwnych czasach. W tym też roku powstała w naszej rodzinie legenda, którą powtarzano z pokolenia na pokolenie...
No dobra, ja póki co powtarzam, bo nowe pokolenie boi się powtarzać. Wiadomo, kiedyś była cenzura, teraz też jest, tylko w zależności od rządzącej partii inaczej się nazywa. Najczęściej bywa nazywana łamaniem standardów przyzwoitości lub obrażaniem uczuć religijnych.
Twierdza Wrocław
Styczeń i luty 1968 roku był tradycyjny, jak to ongiś, tuż po potopie bywało. Napadało śniegu, chodziliśmy na sanki na nasze podwórze, które zmieniało się w niesamowity tor saneczkowy. Zjeżdżaliśmy z niewielkiego wzgórza. Czasami pojedynczo, czasami tworzyliśmy pociąg łącząc ze sobą kilka sztuk drewnianych sanek.
Potem przyszedł marzec. Też taki całkiem normalny, jak za socjalizmu bywało. Dzień był dłuższy i cieplejszy, a mama pozwalała czasami zdjąć zimową czapę robioną na drutach i włożyć na głowę bawełnianą chustkę.
Z saneczkowego wzgórza powoli, nieśmiało ruszały drobne strumyki topiącego się śniegu. W piwnicy było coraz mniej kartofli i pustych słoików po owocowo – warzywnych przetworach.
Tego jednak roku w marcu rodzice często powtarzali jedno słowo – dziady.
Zupełnie mnie się to słowo nie podobało. Nie miałam bladego pojęcia, co tak właściwie oznacza. Pojęcie „dziad” oczywiście znałam. To taki stary, zgarbiony, zarośnięty, śmierdzący facet, w brudnym ubraniu i tobołkiem na kiju przewieszonym przez ramię. Tę definicję skonsultowałam z koleżanką, w domu której rodzice też mówili o dziadach. Jej zdaniem chodziło o dziadów żebrzących pod kościołem.
Nie znałyśmy ani jednego, ani drugiego typu dziada. Same byłyśmy nawet zdziwione, skąd w naszych umysłach wzięły się takie wizerunki. Pewnie był to wpływ socjalistycznej telewizji, jeszcze wówczas w Polsce w powijakach.
W końcu zapytałyśmy rodziców, co to za „dziady”. Każda otrzymała taką samą odpowiedź - „Dziady” napisał Mickiewicz. Tak samo jak „Lokomotywę” Tuwim.
I tak oto od słowa do słowa zapoznałyśmy się z bieżącymi wówczas wydarzeniami politycznymi.
Otóż w Krakowie, drugiej stolicy Polski – w drugiej klasie podstawówki już tego uczono – w teatrze, na scenie pokazano owe „Dziady”. Nie spodobały się one rządzącym sekretarzom ani przedstawicielom bratniego narodu zza Buga i wcale nie była to Białoruś, tylko Związek Socjalistycznych Republik Radziecki , w skrócie ZSRR lub pisane cyrylicą CCCP, co z kolei w luźnym tłumaczeniu na alfabet łaciński było skrótem od Cep Cepa Cepem Pogania.
„Dziady” zdjęto z afisza czyli zakazano pokazywania na scenach całej Polski.
Postawa sekretarzy i braci zza Buga nie spodobała się z kolei studentom, i to w całej Polsce. Podnieśli więc bunt przeciwko postawie tych pierwszych. Demonstrowali, manifestowali, krzyczeli, okupowali uczelnie, przestali się uczyć.
W kraju zrobił się bajzel.
Pierwsi, czyli ci u władzy, postanowili zrobić z młodymi porządek. Wygłosili kilka płomiennych przemówień, w których o zaistniały bałagan oskarżono element wrogi, czyli obcy z ludnością pochodzenia żydowskiego na czele.
Takiej ludności wręczano bilet w jedną stronę i kazano zrobić wypad z Polski.
W tym momencie w moim domu nikomu nie było do śmiechu. Moi rodzice pożegnali w ten sposób grupę bardzo dobrych znajomych, z którymi budowali zręby polskości na Ziemiach Odzyskanych po 1945 roku.
I dalej też nie powinno być do śmiechu. Bo oto pierwsi sekretarze postanowili uciszyć zbuntowanych studentów przy pomocy klasy robotniczej jako przewodniej siły narodu.
Do miejscowości, które były siedliskiem zarazy zwanej studentem, czyli tych dużych, wysyłano robotników z przodujących zakładów pracy. Robotnicy, pod kierunkiem tajnych pracowników aparatu bezpieczeństwa, organizowali spontaniczną pikietę nawołującą młodzież do opamiętania się. „Studenci do nauki” - krzyczeli w telewizorze w Warszawie. „Literaci do pióra” - wtórował Kraków.
I tak sobie co jakiś czas jeździły te robotnicze delegacje na gościnne występy do wielkich miasta, a koledzy tych, co jechali popierać niejakiego towarzysza Wiesława, zasuwali przy maszynach podwójnie i nawet plan produkcji przekraczali.
I tak oto wreszcie, któregoś dnia buntu młodych los padł na zakład pracy mego ojca.
Tato jak zwykle przyszedł z pracy ok. 15.30. Na szeroki parapet położył swą roboczą torbę , zwaną „aktówką”. Wymył ręce pod kranem z tylko zimną wodą i usiadł przy stole w dużej kuchni (nie, nie był to żaden salon z aneksem kuchennym, to była normalna kuchnia) na krześle ustawionym tyłem do okna. Popatrzył na rodzinę, policzył, czy wszyscy są, obrócił się do okna. Z parapetu zdjął aktówkę i wyciągnął gazetę.
Mama postawiła przed nim talerz z pomidorową, bo wczoraj był rosół.
– Dlaczego z makaronem, a nie z ryżem? - zapytał zanurzając łyżkę w zupie.
– Bo został od wczoraj z rosołu.
Ojciec zjadł dwie łyżki, czyli zawartość dwóch łyżek i ciężko westchnął:
– Jutro jedziemy do Wrocławia, protestować przeciwko protestom studentów.
Zaległa cisza. Słychać było tylko przełykanie zupy przez rodzinę 2 + 2. Pierwsza odezwała się mama.
– Przygotuję więcej kanapek.
– I dwa termosy z herbatą.
– Może jakieś bandaże ci dać?
– Po co?
– Gdybyś został ranny....
O, przed oczami stanął mi obraz rannego żołnierza z któregoś wojennego filmu. Krew tryskała, nad żołnierzem stałą młoda sanitariuszka i pocieszała go, twierdząc, że będzie żył długo i szczęśliwie, po czym wojak umarł. Czyżby tato szedł na wojnę?
– To gdzie ta wojna jest? - zapytałam cicho znad talerza.
– Jaka wojna?
– Ta, na której tata będzie ranny.
Mama spojrzała na mnie przerażonym wzrokiem. Ojciec uśmiechnął się:
– Nie martw się, tata nie idzie na wojnę i ranny też nie będzie. Wróci cały i zdrowy.
Nie pamiętam, czy zapewnienia ojca mnie przekonały, czy też nie. Mama nie została przekonana i cały wieczór wzdychała. Tato przyniósł z piwnicy wiadro węgla, po czym powiedział, że idzie się przejść, żeby uspokoić nerwy.
I teraz wkraczamy w sferę domysłów i teorii spiskowych, bo następujące wkrótce fakty miały związek z owym wyjściem.
Prawdopodobnie było to tak:
Ojciec zaszedł do jednego z trzech sklepów monopolowych w dzielnicy. Prawdopodobnie był to ten najbliżej domu, bo szybko wrócił. Jako że w tego typu sklepie można było kupić jedyny towar, nabył dwie butelki o pojemności 0,5 litra napoju zwanego „wódką czystą”. Po powrocie do domu schował butelki w przedpokoju w skrzynce ukrywającej liczniki na gaz i prąd albo na samej górze szafki z butami. Liczniki otwierano tylko wówczas, kiedy chodził inkasent, a we wskazanym miejscu w szafce znajdowało się obuwie letnie, którego na przedwiośniu rzecz jasna, nie używano.
Rano tato zapakował w torbę podwójną porcję kanapek, dwa termosy, a wychodząc zabrał skitrane półlitrówki.
Po drodze do pracy tradycyjnie spotkał się z kolegami mieszkającymi na trasie. Wszyscy mieli wypełnione po brzegi swoje „aktówki”. Wszystkim dopisywał humor, co w przypadku marca 68 i planowanego wyjazdu na protest przeciwko protestowi było podejrzane. Na szczęście nie spotkali żadnego patrolu milicji, chociaż przechodzili obok komisariatu.
Bez problemu dotarli na plac przed zakładem, gdzie oczekiwały na nich autobusy Jelcze, marki „ogórek”. Przy każdym zbierała się grupa pracowników. Widać było, że dobierają się według znanego im klucza. Kumple z kumplami.
Pomiędzy autokarami krążył aktyw, którym przydzielał transparenty i tzw. szturmówki, czyli czerwone flagi symbolizujące klasę robotniczą.
– My chcemy tą o literatach! - krzyknął przywódca grupy mego ojca, zawodowo kierownik biura.
– Weźcie tę o syjonistach na Syjon.
– Nie weźmiemy. Ręka by mi uschła, gdybym machał takim napisem – dorzucił młodszy rachmistrz. - Dawaj o literatach!
– A po tej z literatami to wam ręka nie uschnie? - zaśmiał się aktywista.
– Nie, bo i tak nie czytam! Ha ha! - odezwał się biurowy goniec.
Kiedy już wszystkie rekwizyty rozdano, pracowniki wiodącego zakładu pracy wsiedli do „ogórków” i ruszyli w kierunku Wrocławia.
Szosa składała się wówczas z dwóch pasm ruchu, jeden pas w jedną stronę, drugi w drugą. Kolumna, uzupełniana przez autokary z innych zakładów, posuwała się majestatycznie w stronę wielkiego miasta.
W autokarze z moim tatą panował nastrój radości. Ktoś nawet próbował zainicjować narodową pieśń „Szła dzieweczka do laseczka”, ale szybko został skarcony słowami
– Jeszcze nie teraz idioto!
Cokolwiek to nie znaczyło, idiota zamilkł.
Po pewnym czasie przywódca czyli kierownik podszedł do kierowcy:
– Panie, w las trzeba skręcić.
– Po co?
– Siusiu ludziom się chce. Skręcaj pan w boczną drogę i stań tak, aby pana z szosy nie widzieli.
W dzisiejszych czasach kierowca pewnie by od razu pomyślał o porwaniu czy innym akcie terroryzmu. Wtedy, kiedy stacji benzynowych zwanych CPN ( skrót od Centrala Przemysłu Naftowego) było jak na lekarstwo, na siusiu zatrzymywano się w lesie. Rosły więc sobie takie ekologiczne lasy na naturalnym ekologicznym nawozie i wszystko grało.
Autokar wjechał w gęsty las mieszany, zatrzymał się. Nikt jednak nie wychodził.
– Panie... - zwrócił się szef do faceta za fajerą – Nic pan nie widzisz, nic pan nie słyszysz. Nie jedziemy do Wrocławia. Zostajemy tutaj. Balangę robimy, rozumiesz pan? Męska impreza! Żadnych żon. Żadnych dzieci! Tak okazja prędko nie nie trafi! I ciesz się pan, że nie musisz jechać na ten protest przeciwko protestowi.
– Ale licznik.... kiedy ja nabiję 150 kilometrów? - zaniepokoił się kierowca.
– Władek! Wyciągaj sprzęt! Panie, co pan myślisz, że nie pomyśleliśmy o tym? - zaśmiał się kierownik zwany szefem.
Młody chłopak wyciągnął torbę z narzędziami. Zajrzał tu i ówdzie, pokręcił tym i tamtym, po czym zakomunikował radośnie:
– Załatwione! Pchnąłem licznik do przodu o 150 kilometrów. Właśnie wracamy z Wrocławia.
Kierowca miał jednak obawy:
– Ale skąd będziemy wiedzieć, kiedy wracać?
Przywódca miał przygotowaną odpowiedź:
– Proste, jak zobaczymy wracającą kolumnę. Takiej ilości „ogórków” na szosie nie sposób przegapić. Kiedy będą jechać, to my z lasku wyskoczymy i dołączymy! Wszystko mamy zaplanowane. No to co, panowie? Zaczynamy?
– Zaczynamy! - rozległo się chóralnie.
I się zaczęła narodowa męska biesiada. Każdy był wyposażony nie gorzej niż mój ojciec. Pojawiły się kanapki, ogórki własnej roboty, ba, ktoś miał nawet ciastka typu herbatniki. Byli tacy, co postarali się o kieliszki. Rozlewano, polewano, przekąszano.
Śpiewano. Oczywiście na początek o dzieweczce. Ale potem włączyła się nuta partyzancka, wszak większość z obecnych o partyzantkę drugowojenną się otarła. Ktoś zainicjował „O mój rozmarynie rozwijaj się”, inny dodał „Przybyli ułani pod okienko”. Starszy rachmistrz spod Warszawy ryknął „Warszawskie dzieci pójdziemy w bój”. Mój ojciec próbował popisać się swoją pieśnią, której znał tylko refren „Dziś tylko trupy znaczą nasze drogi, my ludzie leśni, mała garstka nas”.
Im puściej było w butelkach, tym repertuar stawał się coraz bardziej wyszukany. „My ze spalonych wsi, my z głodujących miast” czyli „Marsz Gwardii Ludowej” uznano za pieśń nieustannie aktualną. O dziwo, odśpiewano nawet „Międzynarodówkę”, przy słowach której niektórzy nawet chcieli wstać z autobusowych siedzeń.
„Wyklęty powstań ludu ziemi!
Powstańcie których dręczy głód”...
w tym momencie jeszcze trzeźwi przyznali, że z tym głodem to przesada. Żony odpowiednio zadbały o zawartość „aktówek” przed wyjazdem na polityczny protest.
Powoli nastrój się uspakajał. Niektórzy zaczęli przysypiać. Ktoś nie wytrzymał dawki i wyskoczył w krzaki, by zwrócić matce naturze jej plony. Inny poszedł siusiu, by nie było, że autokar zatrzymał się w lesie z innego powodu.
Bardziej trzeźwi rozpoczęli dyskusję na temat szans ukochanej drużyny piłkarskiej w rundzie wiosennej rozgrywek.
– A co z transparentem?
– Zdzichu ma już dwa. Jeden z napisem „Orły do boju”, a drugi „ Nie damy się”.
– Nie, nie o piłkarskie chodzi. O ten transparent z napisem „Literaci do pióra”.
– Leży na samym końcu.
– No właśnie, niedobrze, że leży....
Bardziej trzeźwi uznali, że transparent nie może wrócić do zakłady pracy nietknięty. Przecież miał być rozłożony na manifestacji, czyli muszą się na nim znaleźć ślady użytkowania.
– Hej chłopy, do roboty! - wrzasnął szef – szmatę trzeba rozłożyć.
Kilku niemanifestujących wyniosło białe płótno z czarnym napisem. Próbowali je trzymać rozłożone trzymając w rękach. Niestety, nie udało się. Ręce odmawiały posłuszeństwa.
Położyli transparent na zmarzniętej i porytej jeszcze śniegiem ziemi. Ktoś przeszedł po nim, ktoś rozgniótł gotowane na twardo jajko. Paru rzuciło na literatów brudny śnieg.
W wyniku aktywnych działań chwiejącego się na nogach aktywu transparent wyglądał rzeczywiście jak po starciu z wrogiem klasowym.
Wszyscy byli zadowoleni z dobrze wykonanego zadania.
Tymczasem czas, jak to czas, leciał do przodu. Oraz częściej imprezowicze spoglądali w stronę szosy. Nasłuchiwali.
Wreszcie rozległ się szum silników Jelczy marki „ogórek”. Oznaczało to nieuchronny powrót do domu.
Zgodnie z założeniami leśny autokar wcisnął się w kolumnę wracających protestantów i spokojnie, wraz z innymi, dojechał na plac przed zakład pracy. Z pojazdów wyszli wykończeni robotnicy. Większość miała minę typową dla człowieka zdjętego z przysłowiowego krzyża. Jedynie mój ojciec wraz z kolegami tryskał wyjątkowym humorem. W związku z tym, że wszyscy mieli wszystkiego dosyć, nikt na wesoły autobus uwagi nie zwracał.
Nastrój dobrej imprezy zniknął u mego ojca z chwilą wejścia do domu. Zaniepokojona żona czekała na męża, by dowiedzieć się, czy i jak potępił studentów. Kiedy jednak mąż wszedł do mieszkania i głęboko odetchnął, mama puściła wiązankę słów, których przytaczać nie wypada.
Skończyło się na cichych dniach. Mama przeniosła się ze spaniem do mnie, na mój tapczan. Ojciec po powrocie z pracy, sam odgrzewał sobie zupę i odsmażał kartofle.
Nareszcie można było oglądać w spokoju i ciszy telewizję, bo nikt nie komentował. My dzieci właściwie robiłyśmy, co chciałyśmy, bo nie zwracano na nas uwagi.
W sumie taki tydzień ciszy wszystkim się przydał. Potem wszystko wróciło do normy, czyli przestałam spać z mamą.
W późniejszych latach dowiedziałam się, że w innych domach po miejskiej wyprawie na Wrocław też było cicho.
Cóż, w autobusie było pięćdziesięciu mężczyzn. A może były jeszcze inne takie same autobusy?
Najciekawiej było jednak za lat ok. dwunastu czyli w historycznych latach osiemdziesiątych. Na fali ówczesnych protestów mój ojciec też chciał się pochwalić działalnością kombatancką. Podczas jednej z mocno zakrapianych rodzinnych imprez opowiedział historię wyprawy na Wrocław. Mówił radośnie i z uśmiechem.
Wywołał rodzinny skandal.
– Jak można było chlać, kiedy tam studentów bili! - oburzył się wujek.
– Trzeba było jechać i protestować razem ze studentami! - wściekła się ciocia.
Pamiętając o takiej reakcji otoczenia, w innym kręgu opowiedział historię inaczej. Faktów nie zmienił. Wyjaśnił jednak, że robotnicy obawiając się o los swój i rodzin, nie mogli oficjalnie protestować przeciwko ich udziale w proteście przeciwko protestowi. Życie więc zmusiło ich do ucieczki z szosy w drodze do Wrocławia. Rozpacz ich była tak ogromna, że się z tej rozpaczy napili....
Tato i jego koledzy stali się prawie bohaterami.
Migdałki ocalone
Po wydarzeniach marcowych w moim domu zapanował błogi spokój. Ojciec przynosił z pracy i miasta różne wiadomości. Mama też zbierała je w kolejkach. Na podwórku również rozmawiano o czasie teraźniejszym. Robiło się coraz cieplej, co oznaczało, że niepracujące mamy wychodziły na sklecone z byle jakich desek ławeczki i rozmawiały. Jako że nadal nie posiadaliśmy porządnego radia, wiadomości z zagłuszanych rozgłośni przekazywały mamie sąsiadki.
I tak właściwie życie toczyło się normalnie. Przynajmniej my dzieci nie odczuwałyśmy, że świat ponownie staje do góry nogami i to blisko nas – w Czechosłowacji.
Pierwszą osobą z dziecięcej paczki, która przekonała się o tym na własnej skórze, byłam ja. Ja i moje migdałki.
To, że dzieci często się przeziębiają, jest zjawiskiem normalnym nawet w dzisiejszych czasach. Kiedyś też tak było. Jedynym dzieckiem, które nie chorowało był słynny Damien z filmu „Omen”. Tyle tylko, że film nakręcony w 1976 roku, a Damien był dzieckiem szatana. Zatem za mego dzieciństwa kichało, kaszlało i miało katar każde dziecko.
Z nieznanych mi przyczyn o przyczyną wszystkich przeziębień posądzano wówczas migdałki. Zamiast lodów i zimnej wody z kranu. Bo tak naprawdę to one były przyczyną częstego bólu gardła.
W każdym razie migdałki wycinano nałogowo i każdemu dziecku groziła taka interwencja chirurgiczna. Ponoć bolesna nie była. A zdecydowanie łagodziły ją opowieści o lodach przynoszonych w dużych termosach do szpitala przez rodziców. Pacjent po wycięciu migdałów wsuwał te lody również nałogowo i zapominał o bólu.
Tak przynajmniej twierdziło kilka osób z mojej klasy, którym owe narządy wewnętrzne wycięto.
Ja migdałowego pecha miałam od narodzin. Urodziłam się z dużymi i zawsze były one przedmiotem troski pediatrów. Przy każdej wizycie u lekarza słyszałam, że należy je bezwzględnie wyciąć, bo są siedliskiem wszelkich bakterii, wirusów i zarazków. Mama zawsze mówiła, że nic z tego, dziecka na poniewierkę do szpitala nie odda i kazała mi płukać gardło wodą z solą lub co gorsza – z wodą utlenioną. Brr...
W końcu jednak odpuściła. Moda na zabieg zwany fachowo tonsillektomią spowodował, że z ciężkim bólem rodzicielka postanowiła jeszcze raz mnie przebadać i umieścić w szpitalu.
Rano nie dostałam śniadania i poszłyśmy do laryngologa. Trzęsłam się już od samego wyjścia z domu. Wiedziałam, co mnie czeka. Nie cierpiałam tego badania.
Lekarz najpierw oglądał gardło, potem mył starannie ręce i wkładał mi palec do środka. (Teraz już wiecie, dlaczego mama nie dała mi śniadania...). Oczywiście nastąpiło potwierdzenie diagnozy: nie dość, że dwa na wierchu są przerośnięte, to jeszcze trzeci w środku też jest stanowczo za dużo. Wywalić trzeba wszystko.
Dostałam skierowanie do szpitala, z jednym tylko zastrzeżeniem – nie wiadomo, czy zostanę od razu przyjęta. Trzeba trochę poczekać. Mama przytaknęła głową na znak, że kuma w czym rzecz i postanowiła odczekać jakiś czas z zaprowadzeniem mnie na operację.
W końcu wylądowałyśmy na izbie przyjęć. I co? I nic? Zostałyśmy odesłane z powrotem do domu. Dlaczego?
Wałbrzych, w którym mieszkałam od urodzenia, znajdował się w strefie przygranicznej z bratnim narodem czechosłowackim. A to właśnie na teren owego państwa wkroczyły w sierpniu bratnie armie bratniego Układu Warszawskiego, by bronić jedynie słusznej linii ideologiczno - światopoglądowej, którą reprezentowały. Operacja militarna „Dunaj 1968” zahaczyła o moje miasta. Wzmożono ochronę granicy, wystawiano więcej patroli i zamknięto szpitale. No nie całkowicie zamknięto. Było tak jak obecnie w czasie strajku. Przyjmuje się tylko osoby z zagrożonym życiem. Personel medyczny obecny jest w szpitalu. Wtedy czekał na ewentualnych rannych. Teraz czeka na spełnienie postulatów. Migdałki nie mieszczą się ani w kategorii rany na polu walki ani w kategorii zagrożenia życia.
W wyniku powyższych działań migdałki, których żywot miał skończyć się w sierpniu 1968 roku, pozostały mi do dziś. Tym bardziej to cenne, iż w późniejszych latach uznano zabieg tonsillektomii za zbyteczny w większości przypadków, przynoszący więcej szkody niż pożytku. Można powiedzieć, że wojska Układu Warszawskiego uratowały je. Szkoda było tylko lodów, które dostawali moi znajomi...
Meksykańska pałeczka
W październiku 1968 roku było przyjemne wydarzenie historyczne w mojej rodzinie. Posiadając telewizor marki Neptun, 14 cali, ponownie moja rodzina zasiadła przy stole oglądając bezpośrednią transmisję z XIX Letnich Igrzysk Olimpijskich, tym razem z Meksyku.
Przede wszystkim rodzice oglądali transmisje nocą, bo różnica czasu – siedem godzin do tyłu, albo do przodu, choroba, nie kojarzę.... - powodowała, iż najważniejsze wydarzenia były nocą. Mnie pozwalano na oglądanie wiedząc, że i tak zasnę.
Leżałam więc na tapczanie w pokoju i patrzyłam na ekran telewizora znajdującego się w pokoju rodziców. Taki był układ mieszkania. Ale nie to mnie dziwi. Jak ja mogłam oglądać taki mecz siatkówki (brązowy medal Polek!) z odległości ok. ośmiu metrów na tak małym telewizorze? Cóż, młody człowiek był i chyba dlatego.... A może w ogóle nie oglądaliśmy siatkówki?
W każdym razie emocje były. Medale też. Nazwiska i dyscypliny sportu też znałam. Ale wydarzyło się też coś innego.
Oto Polki, biegnące w sztafecie 4x100 metrów zgubiły tzw. pałeczkę i nie awansowały do finału. O celowe zgubienie owej pałeczki posądzono naszą wielką gwiazdę Irenę Kirszenstein, jeszcze wówczas bez Szewińskiej.
Otóż nasza znakomita biegaczka była pochodzenia żydowskiego. Byli tacy, co próbowali zmierzać ją z błotem i uczynić z niej wroga klasowego, dać bilet w jedną stronę i odesłać na Syjon w Jerozolimie.
W moim domu wyglądało to tak:
Ojciec jak zwykle przyszedł z pracy ok. 15.30. Na szeroki parapet położył swą roboczą torbę , zwaną „aktówką”. Wymył ręce pod kranem z tylko zimną wodą i usiadł przy stole w dużej kuchni (nie, nie był to żaden salon z aneksem kuchennym, to była kuchnia) na krześle ustawionym tyłem do okna. Popatrzył na rodzinę, policzył, czy wszyscy są, obrócił się do okna. Z parapetu zdjął aktówkę i wyciągną gazetę.
Mama nalewała do głębokich talerzy, w których już był makaron domowej roboty, rosół z garnka stojącego na węglowej kuchni (nie mylić z pomieszczeniem). Stawiała przed każdym członkiem rodziny.
Ojciec spojrzał w talerz:
– Znowu rosół? A nie można było tak pomidorowej?
– Pomidorowa będzie jutro. Z tego rosołu – oznajmiła mama.
Ojciec westchnął. Rozłożył gazetę. Zasłonił nią talerz i samego siebie. Zaczął czytać. W ciszy i skupieniu wsuwaliśmy rosół gotowany na wołowinie, która wówczas była ogólnodostępna i tania. Uchodziła za mięso kategorii drugiej, a nawet trzeciej. Na pierwszym byłą zdecydowanie wieprzowina, potem u większości kurczaki.
Krowy nie miały wówczas wielkiego szacunku. Zwłaszcza części, z których gotowało się rosół.
Jedliśmy zatem ten rosół z kiepskiego mięsa, z makaronem domowym, który też wówczas do rarytasów nie należał. Rarytasem był makaron kupiony w sklepie o kształcie grubych rurek. Niestety, domowy był zdecydowanie tańszy i większość kobiet sama mieszała mąkę, robiła ciasto i kroiła je w cienkie paski.
– Mówią, że zrobiła to specjalnie – wyrwało się ojcu znad talerza po odłożeniu gazety.
– Co zrobiła specjalnie? - zapytała wyrwana z zadumy nad zawartością talerza mama.
– No, tę pałeczkę specjalnie zgubiła.
– Aha.... W gazecie piszą, ze specjalnie?
– Nie, ludzie tak mówią.
– Gdzie? Na podwórku nikt nic nie mówił.
– Na mieście.
– Aha....
– Kto zgubił? - próbowałam dołączyć się do rozmowy.
Szybko zostałam za to skarcona.
– Przy jedzeniu się nie gada – syknął ojciec.
Oczywiście dzieci nie gadają. Dorośli mogą.
Ojciec oddał pusty talerz:
– Mówią, że była w zmowie z tymi, no jak im tam, syjonistami.
– W Meksyku? - nie dowierzając zapytała mama.
– Mówią, że oni wszędzie mają swoich agentów, a skaptowali ją w marcu w Polsce.
– Gdzie skaptowali?
– Podczas manifestacji pod politechniką we Wrocławiu.
– A widzisz, gdybyś tam dotarł, na pewno by jej nie skaptowali.
Podczas dalszej części obiadu, w postaci porcji wołowego z kością, na którym ugotował się rosół, rodzice toczyli dalszą dyskusję na temat nieszczęsnej pałeczki i domniemanej sprawczyni narodowej katastrofy. Gdy rodzinnie doszliśmy do tradycyjnego deseru, czyli budyniu, starzy wcale nie byli już pewni, czy aby pałeczka została upuszczona celowo.
– Mówią, że Wolna Europa nic na ten temat nie mówi – wyjaśnił ojciec.
– A Głos Ameryki?
– Głos Ameryki nic nie powie, bo w Ameryce rządzi Żydzi.
– Kto tak powiedział?
– W pracy tak mówią.
W moim domu obowiązywały dwa źródła prawdopodobnych informacji. Mniej prawdopodobne pochodziły z miasta, bardziej – z pracy. Jako że mama nie pracowała, często posiadała jedynie te pierwsze pochodzące z kolejki sklepowej. Ojciec miał dwie możliwości, zatem mógł wyrobić sobie w miarę obiektywne zdanie. Ciągle marzył o kolejnej:
– Może by tak kupić porządne radio, żeby łapało Wolną i Głos... człowiek by sam posłuchał, a nie tylko słuchał tego, czego inni słuchają...
Filozoficzny wywód mego ojca, mama przyjęła z uznaniem, ale od razu postawiła kontrę.
– Nic z tego. Zima idzie. Buty nowe trzeba kupić.
– Komu? Mam te z ubiegłego roku.
– Ale dzieci rosną i wyrosły z ubiegłorocznych.
No tak, znowu porządnego radia nie będzie.
Do tego, że w domu nie słuchamy Wolnej Europy i Głosu Ameryki trudno było w ówczesnych czasach się przyznać. Ponoć słuchał każdy. I większość krytykowała podawane tam wiadomości. Była tak, jak w późniejszych czasach z piosenkami disco polo. Nikt nie lubi, nikt nie słucha, ale każdy największe hity zna na pamięć.
Nasza rodzina nie przyznawała się, że nie słucha zakazanych rozgłośni z powodu braku odpowiedniego sprzętu. Bo jak to, mieliśmy jeden z pierwszych telewizorów w kamienicy, a normalnego radia nie? To co stało na stoliku odbierało jedynie jeden polski program i dwa czeskie....
Wielokrotnie słyszałam jak rodzice tłumaczyli brak znajomości faktów prezentowanych przez owe rozgłośnie faktem, iż nasze mieszkanie jest na głównej linii, po której płynie sygnał zakłócający nadawanie wiadomości z Europy. Powoduje to, że nasze radio jest najbardziej zakłócane. Wszyscy nam współczuli.
Tak więc dyskusja z pałeczki przeniosła się na buty, ponieważ bliższe one były niż wydarzenia w dalekim amerykańskim kraju.
Temat wrócił po kilku dniach w postaci zupełnego zaprzeczenia poprzednim tezom.
Ojciec jak zwykle przyszedł z pracy ok. 15.30.... i tak dalej, i tym podobnie. Tym razem przemówił przy żurku z naturalnego zakwasu, który można było wówczas bez problemu kupić w pobliskiej piekarni.
– Nikt w to nie wierzy, że upuściła specjalnie.
– Skąd wiesz?
– Tak mówią.
– Kto?
– No, w pracy. Mówią ci, co byli w marcu we Wrocławiu. Nie widzieli jej tam.
Po podaniu drugiego w postaci kotletów mielonych z przewagą bułki tartej mama wygodnie usiadła przy stole:
– A ja to w ogóle nie wierzę, że ona ma jakiś związek z polityką. Plotki o specjalnym upuszczeniu pałeczki rozgłosili prawdziwi wrogowie.
– Czyli kto?
– Nie wiem dokładnie kto, ale to byli sportowi rywale. Chcieli dziewczynę wyrzucić z Polski, zniszczyć, żeby nie uprawiała sportu, nie zdobywała więcej medali. A o Wrocławiu to już nie mówmy... Było, minęło.
Mama mówiła dosadnie i z wielką pewnością w głosie. Dziś już nie pamiętam, kto był największym rywalem Polki... Rosjanka? Niemka z NRD? A może Amerykanka?
W każdym razie rodzina stanęła po stronie sportsmenki. Cały kraj zresztą też. Plotka okazała się wredną robotą anty syjonistów i anty semitystów.
Oczywiście zauważyliście, że podczas rozmowy rodziców przewinęła się nazwa jednego z największych miast w Polsce – Wrocław. Wiecie już dlaczego miasto od marca 1968 było zakazane, potępiane i negowane na każdy możliwy sposób przez moją rodzinę, przepraszam, głównie mamę.
I żeby rok zakończyć, jeszcze jeden fakt. Oto jeden z członków rodziny, młody student politechniki we Wrocławiu wdał się w marcową awanturę i został relegowany, czyli usunięty z uczelni. Zamiast w dużym mieście, musiał przenieść się ze studiowaniem do miasta średniej wielkości czyli Wałbrzycha. Tu właśnie otwarto filię wrocławskiej uczelni i można było kształcić się na inżyniera.
W sumie jako małolat nie kumałam, dlaczego filia ma być gorsza, wszak przyjeżdżali tu prowadzić zajęcia właśnie ludzie z polibudy wrocławskiej. Do tego koszt studiowania był znacznie tańszy, bo kuzyn mieszkał we własnym domu, a nie w akademiku, które zawsze miały nieciekawą opinię. W każdym razie rodzina nie była zachwycona, a niektórzy przez wiele lat wypominali młodemu, że niepotrzebnie walczył o „Dziady”.
On sam milczał i został magistrem inżynierem jakiejś specjalności politechnicznej i z „Dziadami” nie ma nic wspólnego.
(opowiadanie zostało przetłumaczone na język esperanto, ukazało się w "Zeszytach Białostockich" nr 13, ISBN 978-83-66137-79-0 str.101, do pobrania w pdf na
https://espero.bialystok.pl/wp-content/uploads/2023/12/13aj-bjalistokaj-kajeroj.pdf?v=9b7d173b068d )
Wiersz ukazał się w wydawnictwie pokonkursowym "Las wciska się do miasta" Wałbrzych 2023, ISBN 978-83-966684-1-7
(opowiadanie zajęło trzecie miejsce w konkursie literackim organizowanym przez Miejską Bibliotekę Publiczną Zdrojoteka w Szczawnie Zdroju „ Sen o Szczawnie” w 2023 roku)
(opowiadanie zostało opublikowane na stronie polskiego portalu o kosmosie https://www.urania.edu.pl/fantastyka/do-ostatniego-ziarnka-soczewicy)
W sumie to trzeba faceta i jego oczy podziwiać. Wokół zamku rozciągał się biały śnieg. Jedyne co była na nim widoczne, to czarne drzewa, oczywiście bez liści. Krzyżacy mieli na sobie białe płaszcze, ich konie białe narzuty, a czarne krzyże idealnie komponowały się z czarnymi drzewami. Wszystko się zlewało w jeden obraz. A jednak dzielny szef wojsk polskich ujrzał, rozróżnił i zameldował.
czytaj więcej