(opowiadanie zostało opublikowane na stronie polskiego portalu o kosmosie https://www.urania.edu.pl/fantastyka/do-ostatniego-ziarnka-soczewicy)
Mikołaj Kopernik prawnik, urzędnik, dyplomata, lekarz, niższy duchowny katolicki, astronom, filozof et sic porro, et cetera, jak powiedzą po wiekach, siedział w wieży zamku w Olsztynie i myślał. Nie tylko o obrotach sfer niebieskich. Jego umysł zaprzątały obroty wojsk krzyżackich, które to wojska raz były tu, raz tam. Był co prawda styczeń roku pańskiego 1521 i Kopernik wiedział, że już niedługo odbędzie się hołd pruski i po zakonie krzyżackim zostanie jeno kamień na kamieniu i zamek w Malborku, ale póki co wróg zagrażał zamkowi w Olsztynie.
Zamku należało bronić. Do krwi ostatniej. Do ostatniego ziarenka soczewicy. Do ostatniego podpłomyka. Mikołaj kazał wybudować kilka machin miotających, sprowadzić hakownice, wyprodukować na masową skalę łuki i strzały (o czym historia zapomniała). Zawodowe wojsko w ilości około stu rycerzy, pod wodzą Pawła Dołuskiego posiadało miecze, gdyby doszło do walki oko w oko, pierś w pierś...
– Przydałyby się jeszcze maźnice... - wyrwał astronoma z zamyślenia Paweł.
– Nie mamy mazi ani żadnego innego towotu. Zresztą moja koncepcja nie przewiduje podejścia wojsk krzyżackich pod same mury.... Merkury ostanie się lub wyskoczy z orbity...
– To mamy jakąś koncepcję walki? - zdziwił się dowódca wojsk profesjonalnych.
„I kto to ten Merkury? Na zamku nie ma nikogo o tym imieniu...” - chciał zapytać, ale odpuścił. Jego szef, jako prawdziwy człowiek epoki Odrodzenia, swoje dziwactwa posiadał.
– Nie wiem, czy ty masz, ale ja mam.
Zdziwił się wojskowy. Do tej pory każda koncepcja walki w zamku polegała na obronie murów zamkowych wszelkimi dostępnymi sposobami.
– Przypomnij, jaki jest stan naszego uzbrojenia....
– Cztery katapulty... dlaczego cztery? I to każda o innych wymiarach...
Kopernik westchnął:
– Zobaczysz, zobaczysz, z moich wyliczeń wynika, że muszą być cztery. Jak świata cztery strony. Dalej, co jeszcze mamy...
– Tych zamówionych siedemnastu hakownic jeszcze nie dowieźli, mamy sto osiemdziesiąt dziewięć łuków ….
– Miało być dwieście!
– Jedenaście okazało się wybrakowanych. Nie wytrzymały okresu gwarancji. Bardzo dużo strzał z żelaznymi grotami...
– Skąd mieliśmy żelazo?
– Nasi zajumali krzyżakom z Dobrego Miasta...
– I bardzo dobrze – Kopernik pochwalił działalność rycerzy – Nie będzie Niemiec wytapiał żelaza na naszej ziemi.
– Póki co to ich ziemia... - zauważył Paweł.
– W dwudziestym wieku będzie polska. Trzeba patrzeć perspektywicznie. I co tam jeszcze mamy do obrony?
– Moi ludzie mają standardowe wyposażenie rycerskie. Pełną zbroję rycerską ze stali napierśniki, napleczniki, naręczaki, nałokcice, nabiodrówki....
Kopernik gestem dłoni machając przed sobą przerwał wyliczanie:
– A na cholerę im to w walce na murach?
– Oni są przygotowani do walki konno lub pieszo na ubitej ziemi.
– To przygotuj ich do przesuwania katapult i noszenia kamieni. Niech zdejmują wszystko i przetopią to na kolejne groty do strzał. Nachojniki mogą zostawić.
– No, nachojników nie mają...
– I to błąd. Trzeba dbać o interes, żeby naród się powiększał...
– Były próby zakładania nachojników, ale się nie powiodły.
Mikołaj zdziwił się.
– A dlaczego?
– Końskie grzbiety się obcierały.
„No tak, racja, że też ja na to sam nie wpadłem” – przemknęło uczonemu przez myśl. Głośno natomiast zapytał.
– A wasze konie to gdzie są?
– W stajni na podzamczu.
– Na łąkę trzeba je wysłać, niech trawki trochę zjedzą.
Wódz zbrojnych westchnął. Ech, ci ludzie Odrodzenia.... w Średniowieczu to było normalne życie...
– Szefie, teraz jest zima, trawki ni ma.
– No tak, dopiero w XXI wieku w styczniu śniegu nie będzie.... Zastanawiam się, czy nie wybudować trebusza...
– Chyba czasu nie mamy. A poza tym to oni będą walić w mury, nie my... - powiedział Dołuski i wrócił do swoich.
Zlecił produkcję kolejnych grotów. Oby się tylko nie okazało, że grotów jest więcej niż drewnianych strzał, bo drzew w zasobach zamku było już niewiele. Co na wycięcie kolejnych powiedzą ekolodzy? Racja, nic, ich jeszcze nie ma....
Mistrz Mikołaj zszedł natomiast do swojej komnaty, zwanej pracownią, a w późniejszych wiekach gabinetem. Usiał przy kamiennym stole i spojrzał na zwoje papieru starannie rozłożone na blacie. „Wy się obracacie, oni też będą się obracać, wszystko się obraca, wszystko jest w ruchu i ktoś tym wszystkim porusza... I to się w kółko porusza. Ciągle to samo.... dzień, noc, dzień, noc....” - myślał wpatrzony w notatki, które sporządzał od lat. „Nadszedł czas próby. Nie będzie Krzyżak pluł nam na mury.”
Pracował więc Miki ( takie sobie zdrobnienie od Mikołaja, znalezione w słowniku wyrazów bliskoznacznych) jeszcze przez kilka dni. Rysował, wyliczał, mierzył. Jego przyrządy astronomiczne kwadrant, którym mierzył kątową wysokość Słońca i Księżyca nad horyzontem, triquetrum, czyli trójkąt paralaktyczny i astrolabium, który też coś tam mierzył, na niewiele mu się przydały. Pokombinował więc coś z soczewkami (nie mylić z soczewicą) i zbudował coś, co potem nazwano lunetą. Są co prawda tacy, co zaprojektowanie lunety przypisują Keplerowi, ale my Polacy swoje wiemy. I już.
Wchodził więc Mikołajek (takie zdrobnienie znalezione... w porzo, spoko, już było..) na wieżę i patrzył w dal. To samo czynił dowódca wojsk rycerskich. Lunety nie miał, ale natura wyposażyła go w świetny wzrok. Chodzili więc tak wkoło i patrzyli.
I oto pewnego ranka, kiedy mróz wisiał nad całą Warmią i można go było łapać w dłonie, wszak dawne to czasy były, Paweł dojrzał z wieży ruch daleko, daleko, daleko od zamku. Wytężył sokoli wzrok. Szli. Jechali. Nie, nie lecieli, bo jeszcze niczego do latania, oprócz skrzydeł Ikara, nie wymyślono. A skrzydła te jak wiadomo, w praktyce się nie sprawdziły i zaniechano ich produkcji.
– Szefie, szefie! Pobudka! - wrzasnął dowódca nad głową Kopernika śpiącego w łóżku z baldachimem – Krzyżacy nadciągają!
Mikołaj otworzył oczy. Przeciągnął się.
– Rozumiem. Zaraz idę na wieżę. Zaparz mi kawy. Aha, jeszcze nie znamy kawy.... Zawsze jesteśmy do tyłu. Niedługo w Imperium Osmańskim będą pić kawę. My musimy jeszcze poczekać. Podgrzej mi kobylego mleka.
Dołuski jęknął.
– Też nie mamy. Żadna kobyła się nie oźrebiła.
– Co za czasy.... Dobra, daj źródlanej wody. Z pustym żołądkiem nie pójdę na mury.
I tak Mikołaj popił, zagryzł podpłomykiem z prosa, narzucił na siebie kabat, wziął lunetę (tę polską, nie tę od Keplera) i poszedł na mury.
– O, tam są... - pokazał mu Paweł kierunek.
Pogaduchy z Kopernikiem w Olsztynie w 2008 roku
pamięci Kazimierza Sosnkowskiego (1)
utwór nagrodzony III nagrodą w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O złota gałązkę jabłoni” w Łososinie Dolnej w 2023 roku (w zestawie z utworami „Miłość w sadzie” i „Jabłonka”).
Opowiadanie zostało wyróżnione w Przeglądzie Twórczości Dzieci i Młodzieży (kategoria - dorośli) „Lipa 23” w Bielsku - Białej, ukazało się w wydawnictwie pokonkursowym ISBN 978-83-964598-1-7.
(Pierwsze miejsce w konkursie literackim "Co się może zdarzyć w nowej bibliotece po remoncie?" organizowanym przez Miejską Bibliotekę Publiczną w Szczawnie Zdroju).
Zosia weszła do biblioteki. Wyremontowany budynek, stojący obok legendarnego sanatorium „Dąbrówka” w Szczawnie Zdroju, przyciągał świeżością ścian i magią papierowych książek. Te grzecznie stały na półkach i wyciągały swe strony ku czytelnikowi. Zosia miała wrażenie jakby chciały ją chwycić i porwać w świat drukowanych liter. Lubiła siadać na podłodze pomiędzy półkami i marzyć o życiu ukrytym przed oczyma innych. Pani bibliotekarka znała rozmarzoną dziesięciolatkę i zawsze uśmiechała się na jej widok. Obie czuły to samo, świat książek to ich świat. Tym razem dziewczynka zatrzymała się przy półce z nazwiskami pisarzy na M.
(czyli historia zniknięcia starego zawodu)
(opowiadanie jest wersją autorską tekstu nagrodzonego w konkursie z okazji 100 lecia powstania klubu sportowego Lech Poznań, wydanego przez Wydawnictwo Miejskie Posnania ISBN 978-83-7768-320-0 w 2022 roku)
(czyli historia zniknięcia starego zawodu)
- I jak tu żyć? - zapytał Stary nie wiedząc, że owe pytanie stanie się symbolem epoki, która nadejdzie.
- Może na czas zimy wziąć urlop? - zaproponował Czarny.
- Jaki urlop, jaki urlop! - oburzył się Maniek zwany Białym – Przecież pralka mi się popsuła. Zarabiać muszę.
- Ja chcę się dziewczynie oświadczyć. Najpierw pierścionek, potem wesele jakieś trzeba zrobić... - wymamrotał Młody.
- Idę do kibla, zamówię jeszcze po piwie – rzekła wstając z krzesła Stary.