sowie

Basket and witches czyli sposób na uratowanie polskiej koszykówki

Ostatnio komentowane
Publikowane na tym serwisie komentarze są tylko i wyłącznie osobistymi opiniami użytkowników. Serwis nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za ich treść. Użytkownik jest świadomy, iż w komentarzach nie może znaleźć się treść zabroniona przez prawo.
Data newsa: 2014-03-18 13:35

Ostatni komentarz: …. Bardziej zwróciłabym uwagę na brudne stopy kobiety, aniżeli na brudna sierść psa.
dodany: 2022.03.30 20:12:36
przez: Diane
czytaj więcej
Data newsa: 2020-10-20 09:42

Ostatni komentarz: super...szkoda, że nie napisałaś jaki kościół w Wałbrzychu. PIsz dalej na na koniec roku książka. ja swoją szykuję na i półeocze...
dodany: 2021.01.18 11:09:17
przez: obba
czytaj więcej
Data newsa: 2013-04-05 13:21

Ostatni komentarz: Świetne...gratuluję...czas na książkę.

dodany: 2021.01.15 08:45:03
przez: adam
czytaj więcej
Data newsa: 2020-10-20 09:40

Ostatni komentarz: Mój tata też należał do ZBOWiD-u. Pełnił tam jakaś funkcję. Wspominal, że do ZBOWiD-u dla korzyści materialnych zapisują się osoby, których w tamtych czasach nie było na świecie. 😊
dodany: 2020.11.14 09:25:09
przez: Bozena
czytaj więcej
Data newsa: 2011-05-15 20:15

Ostatni komentarz: Boże, który mieszkasz w Wałbrzychu.............

Wspaniałe!!!
dodany: 2019.03.20 19:01:12
przez: Darek
czytaj więcej
Data newsa: 2016-09-13 16:01

Ostatni komentarz: Super! Bardzo miło się czyta
dodany: 2017.01.06 22:01:25
przez: Jan
czytaj więcej
Data newsa: 2013-04-05 13:18

Ostatni komentarz: Historia jedna z wielu ale prawdziwa.
Panowie w pewnym wieku szukają
gosposi i pielęgniarki.
dodany: 2015.10.02 15:09:05
przez: stokrotka
czytaj więcej
1982
2020-10-20 09:36

Świniobicie

I tak zagościł w Polsce stan wojenny. W sumie na prowincji chyba niewiele się działo, bo niewiele pamiętam. No, może oprócz sympatycznych chłopaków w mundurach, którzy patrolowali ulice. Chodzili, ciężko wzdychali, nie legitymowali. Żołnierze rocznika trzeciego.... pechowcy, którzy musieli odwalać służbę wojskową dłużej niż ustawa przewidywała.
Żal mi ich było. Czasami z koleżankami wychodziłyśmy z domów przed dziesiątą. Zaczepiałyśmy taki patrol prosząc, by odprowadził nas do domu, bo zaraz godzina policyjna i strach się bać. Szliśmy z chłopakami od domu do domu. Nawet zapraszałyśmy do środka. Nie weszli. Stawali w korytarzu na parterze. Zdarzało się więc, że szykowałam gorącą herbatę i znosiłam im z trzeciego piętra na dół.


Jedna z moich znajomych poznała w ten sposób swego męża. Ja takiego szczęścia nie miałam.

Zajęcia w szkole odwieszono, żeby naród nie popadł w analfabetyzm. Wróciłam do normalnej pracy. Tato i brat również normalnie pracowali. Mama – trochę nienormalnie.

Otóż mama była przedstawicielką zawodu, który znikł w wyniku postępu technicznego. Była telefonistką na centrali międzymiastowej.
Starsi pamiętają, małolaty nie wiedzą, co to i jak się to je,łyżką czy widelcem.
Kiedyś, dla młodych – przed potopem – żeby dodzwonić się do kumpla z innego miasta, trzeba było telefonicznie zamówić rozmowę przez ową centralę. W każdym mieście był budynek urzędu telekomunikacji, a w nim olbrzymia sala wypełniona skrzynkami, zwanymi centralkami. Obejrzeć je można teraz w muzeum albo na starych filmach. Wujek Google podpowie. Przed każdym z takich urządzeń siedziała pani i za pomocą kabli zakończonych taką sobie wtyczką łączyła taką Łomżę z taką Warszawą na przykład.
Żeby Łomżę połączyć z takim Wałbrzychem, telefonicznie oczywiście, trzeba było najpierw połączyć się ze stolicą, potem stolica łączyła z Wrocławiem, a na końcu Wrocław z Wałbrzychem.
Czekanie na połączenie międzymiastowe czasami trwało kilka godzin.
Kiedy w Polsce w dzień ogłoszenia stanu wojennego, wyłączono telefony, mama miała więcej wolnego. Oczywiście chodziła do pracy, ale rzadko. Centralę zajęli żołnierze i panie były tylko do pomocy.
Zresztą, co tam, powiem prawdę. Mama nigdy nie mówiła co robi w pracy. Milczała, bo już wtedy obowiązywało ją RODO. Jako osoba łącząca rozmowy, musiała sprawdzać, czy nastąpiło połączenie, czyli czy ludzie rozmawiają ze sobą, jaka jest słyszalność, bo z tym były kłopoty, czy nadal prowadzony jest dialog po obu stronach kabla. Znaczy się była konieczność podsłuchiwania. Podpisując umowę o pracę, mama podpisała również „lojalkę”, w której zobowiązała się do utrzymywania w tajemnicy wszystkiego, co z pracą się wiąże.
Prawdopodobnie w czasie stanu wojennego też jakąś „lojalkę” podpisała. Taka centrala międzymiastowa była wówczas niezwykle ważnym ośrodkiem władzy. Za jej pośrednictwem można było połączyć się z całym światem.
Była jednym z pierwszych obiektów zajętych przez wojsko w noc z 12 na 13 grudnia. Po latach pełniące wówczas nocny dyżur telefonistki wspominały akcję przeskakiwania wojskowych przez wysoki płot z lekkim uśmiechem.
Oczywiście, kiedy skakali i wkraczali, nie było im do śmiechu. Telefonistkom oczywiście.
Wracajmy do naszej spokojnej rodziny....

To właśnie mama pewnego wieczora zarządziła rodzinną burzę mózgów.
– Byłam dziś w piwnicy – zakomunikowała.
– No i co? - zapytaliśmy zwyczajnie.
– Soki są, dżemów też wystarczy. Przecier pomidorowy jest. Ogórków konserwowanych i kiszonych nie zabraknie do lata. Kartofli również wystarczy. Skończyła się kapusta kiszona.
Wielbiciel kapuśniaku, czyli ojciec, ciężko westchnął. Mama jednak go uspokoiła.
– Kiszonej jest dużo w sklepie i na rynku. Można bez problemu kupić.
Tato uspokoił się.
– Mięsa brakuje.
Wszyscy podnieśliśmy głowy i spojrzeliśmy z niedowierzaniem na mamę.
– Jak to brakuje? - pytały nasze usta, oczy i kubki smakowe.
Mama rozłożyła ręce:
– Normalnie. Żarliśmy za dużo mięsa i zostało zjedzone. Policzyłam, że razem z tym, co zostało na kartkach starczy na dwa, no może trzy tygodnie.
To była straszna wiadomość. Należeliśmy do ssaków mięsożernych. Wegetarianizm nie był w modzie. Brak zwierzęcego białka w lodówce spowodował atak paniki. Co robić?
– Świnię trzeba kupić – oznajmił głosem głowy domu tato.
Jako że czasy były wówczas dziwne, ponownie muszę coś młodym wyjaśnić.
Od początku mego pobytu w Łomży podstawowym źródłem zaopatrywania gospodarstwa domowe w mięso były bezpośrednio gospodarstwa rolne z okolicznych wsi. Takich czterech „miastowych” wyszukiwało na wsi rolnika lub chłopo-robotnika, który sprzedał jedną sztukę trzody chlewnej. Na wsi dokonywano rytuału zabicia, dzielono martwą trzodę na cztery części i każdy z miastowych zabierał swoją do domu. Ubój był legalny, ale już sprzedaż już nie. Właściciel świni, jeśli ktoś go o coś pytał, twierdził, że to na własny użytek. A to, że pięcioosobowa rodzina w ciągu miesiąca potrafiła zeżreć dwie ponad stukilowe świnie, nikogo nie obchodziło.
Właściwie to wszyscy wiedzieli, o co chodzi i nikt nikomu nie przeszkadzał. Kupowali wszyscy, jedli wszyscy. Oczywiście mięso było droższe niż sklepowe, ale były to czasy, kiedy każdy pieniądze jakoś skądś miał.

W momencie wprowadzenia kartek na mięso, w większości rodzin, nadal kupowano tuczniki w ilości jeden na czterech. Kartki były tylko dodatkiem.

W momencie wprowadzenia stanu wojennego – ubój był całkowicie nielegalny. Nawet ubicie trzody na własny użytek wymagało specjalnego zezwolenia władz wojskowych.
– Jak kupić? - zadałam zatem pytanie, które miało swoje historyczne i histeryczne uzasadnienie.
W pokoju zaległa cisza. Taka paniczna cisza. Brak schabowego pobudzał poprzez żołądek cały organizm do paniki. Zaczęliśmy myśleć.
– Trzeba dyskretnie popytać znajomych, czy ktoś nie wie o jakiejś wolnej świni do zabicia. Na wsi ludzie też forsy potrzebują – zaproponował ojciec.
Propozycja została przyjęta przez aklamację. Zgłosiłam się pierwsza:
– Zapytam jutro w szkole. Tam jest przecież kilka wsi.
– Ja w pracy też popytam. Jutro na zmianie mam fajnych ludzi ze wsi ...X – dodał ojciec.
Brat również obiecał przeprowadzenie wywiadu środowiskowego na temat wieprza, wszak może to być również osobnik płci męskiej. Byleby schab posiadał.
Mama rozłożyła ręce:
– No ja tego porucznika, co siedzi na centrali pytać o karkówkę nie mogę.
Machnęliśmy ręką. Mama wskutek obecności na centrali przedstawicieli władz wojskowych została zwolniona z poszukiwania jedzenia.
Ja dowiedziałam się, że w okolicy będzie wolna świnia do nielegalnego uboju, ale za jakiś miesiąc, półtora. Musi się jeszcze tuczyć. Druga, która miała być pozbawiona życia za tydzień, została już podzielona między czterech „miastowych”.
Brat, pracujący wśród młodych chłopaków, wiadomości żadnych nie przyniósł. Wszyscy jedli pieczeń i kotlety, ale zupełnie nie mieli pojęcia, skąd rodzice owe mięso biorą.
Tym razem triumf był po stronie ojca. Wkroczył do domu z przysłowiowym bananem na ustach:
– Jest! Brat kolegi będzie w niedzielę bił! (znaczy się zabijał)
– Którego kolegi? - zapytaliśmy radośnie.
– Jurka!
Kolega Jurek stał się prawdziwym wybawcą naszej rodziny.
– Ale wiecie, co jest najlepsze? To nie będzie „ćwiartka” , to będzie „połówka”!
W mieszkaniu zapanował nastrój euforii. „Połówka” świni zapewniała nam jedzenie prawie na pół roku!

Rozpoczęły się formalności związane z ubojem trzody, bo ten akurat ubój miał być zupełnie legalny.
Po pierwsze to zezwolenie na zabicie i podarowanie ofiary bratu z miasta. Oczywiście, że ja pisałam. W obu rodzinach nikt lepiej bajerów nie tworzył niż ja, miało się tę piątkę z polskiego. Opisałam zatem ciężką sytuację brata w mieście, znaczy się kolegi Jurka. Wymieniłam przypadłości chorobowe w postaci grypy, przeziębienia, a nawet serca. Wszystko zgodnie z prawdą, gdyby władze wojskowe chciały inwigilować karty chorych u lekarza rejonowego.
Oczywiście, że podkreśliłam wagę odpowiedniego żywienia w zachowaniu zdrowia. Od przeziębienia do gruźlicy to już tylko jeden krok.
Potem wskazałam groźne warunki pogodowe. Kto to wiedział, żeby w styczniu było minus piętnaście? A do pracy trzeba chodzić. Część zakładów pracy została zmilitaryzowana i słowo dyrektora było rozkazem.
Dzieci też muszą mieć siłę, żeby chodzić do szkoły. I to nie do jakiejś tam podstawówki, materiału której można bez problemu nauczyć się w domu. Do szkół średnich dzieci chodzą. Zawody zdobywają. Matury będą wiosną zdawać. A jak nie doczekają? Jaś nie doczekał....
Właściwie sama już nie pamiętam, co napisałam w piśmie do jakiegoś urzędu prosząc o zezwolenie na zabicie wieprza, którego brat ze wsi mógł podarować za darmo, z litości, bratu z miasta. Oczywiście, że teoretycznie za darmo. Charytatywnie. O forsie nie było mowy.
Odpowiedź, pozytywna oczywiście, nadeszła szybko.

Kolejne zadanie to prośba o zezwolenie na wyjazd do sąsiedniej gminy i przywóz tuszy wieprzowej. Mimo iż wieś brata kolegi Jurka znajdowała się dwadzieścia kilometrów od miasta, zezwolenie być musiało. To już wówczas była granica. A na rogatkach, zdarzało się, siedzieli w samochodach krytych plandekę zmarznięci żołnierze. Ciężki, ciepły sprzęt w postaci czołgów i wozów opancerzonych do nas jakoś nie trafił. Zatem zmarznięty żołnierz z ostra amunicją mógł być na posterunku nieobliczalny.
Czasami po prostu nie chciało mu się wyłazić z tzw. „gazika”, ale jak już wylazł, to dawał popalić. Czepiał się byle czego.
W sumie to tylko tak słyszałam.
Wróćmy do legalnego uboju.
Skoro była na niego zgoda, nie było powodu, by odmawiać zezwolenia na wyjazd i przewóz. Ale nie mogło się obyć bez problemu.
Zezwolenie na przywóz opisywało trasę, która ubita zwierzyna miała pokonać, czyli od konkretnego gospodarstwa rolnego, znaczy się brata kolegi Jurka, do konkretnego domostwa w mieście, czyli domu kolegi Jurka.
A od domu kolegi Jurka do naszego M3 jest jeszcze około dwóch kilometrów. I to przez centrum. Jak na tej trasie przemycić świnię, przepraszam – już tylko połowę świni?
– To może młodzież by się wreszcie czymś wykazała! - ryknął zdenerwowany ojciec, któremu nic nie przychodziło do głowy w powyższej sprawie.
– No dobra, dobra, pomyślimy i wymyślimy – odburknął brat.
Mrugnął do mnie porozumiewawczo. Wszystko zgodnie z zasadą „bez pół litra nie razbieriosz”. Poszedł do piwnicy po ogórki w słoiku. Ja wyciągnęłam skitraną między Historią Literatury Niepodległej Polski Chrzanowskiego a Dziejami Literatury Polskiej Krzyżanowskiego butelkę cennego procentowego napoju na kartki. Do połowy pustą co prawda, ale druga połowa była pełna.
Usiedliśmy w moim pokoju i rozpoczęliśmy proces myślenia. Tato koniecznie chciał się dołączyć, ale nie zezwoliliśmy. Pomysł ma być nasz. Wódka też jest nasza i rodziców rozpijać nie będziemy.
I w końcu, jak każdego Polaka po gorzale, tak i nas olśniło.
Przetransportujemy. Przewieziemy. Będą schabowe. Będzie smalec i skwarki.

Nadszedł dzień 0.
Właściwie dzień W, bo był to wieprz o wadze 120 kilo.
Typ zdecydowanie mięsny, jak na kraj wysoko rozwinięty przystało.

Rano ojciec wraz z kolegą Jurkiem pojechali na wieś do brata kolegi Jurka, by asystować przy biciu, znaczy się uboju, wieprza.
Po wykonaniu czynności katowskim, odpłynięciu krwi nastąpiło uregulowanie finansowe z zabójcą. Wszak za darmo też nie zabijał.
Następnie wieprza podzielono na pół i zrobiona z niego tzw. półtusze. Obie starannie zapakowano w szary papier, zdobyczną folię, żeby nic już nie kapało i nie zabrudziło auta kolegi Jurka.
(Dziwne czasy, no nie? Dziś folii dostatek, a wtedy musiała być z jakiegoś demobilu).
Potem nastąpił uroczysty moment wręczenia gotówki i wypicia „strzemiennego”, wszak auto też ma konie w silniku. Wypił tylko mój tato, kolega był kierowcą.
Wszyscy byli zadowoleni.
Młodzież, czyli my, do akcji wkroczyliśmy po powrocie ojca do domu. Mama już naostrzyła noże, przygotowała pojemniki, zdobyczną folię i wiadro z saletrą do peklowania przyszłych wędzonek.

Uprzedzam pytanie – nie, kiełbas nie robiliśmy, kaszanki i salcesonu też nie. Robiła to żona kolegi Jurka, zatem oddaliśmy jej swoją część krwi i połowę łba. Dorzuciliśmy kaszę na kartki. Obiecała, że jak zrobi te salcesony i kaszanki to nam da. Nie, nie połowę. Jedną trzecią. Robota też kosztuje.

– Już jest na miejscu – zakomunikował tato wchodząc do domu – To teraz wy małolaty do roboty.
Brat wyciągnął z balkonu sanki, które od wielu lat kurzyły się w piwnicy. Służyły nam wiernie w latach późnego dzieciństwa i wczesnej młodości. Teraz zostały wymyte, płozy naostrzone. Brat poświecił im cały poprzedni wieczór.
Wzięliśmy ze sobą stare prześcieradło, dwa równie stare koce, które latem robiły za koce plażowe. Dorzuciliśmy poduszkę typu „jasiek”. Nie była stara. Po prostu była taka konieczność.
Ubrałam się i zeszłam do sąsiadów.
– Już można ubierać małą – szepnęłam przez uchylone drzwi.
Sąsiadka przytaknęła.

Z trzeciego piętra schodziłam powoli z czteroletnią Basią. Przed blokiem czekał brat z sankami. Żeby małą trochę oswoić z sytuacją, najpierw pobawiliśmy się w rzucanie śnieżek. Kiedy była już zmęczona bieganiem za nami, zaproponowaliśmy jej przejażdżkę sankami.
Kochani, pokażcie mi dziecko, które odmówi takiej przyjemności!
Ruszyliśmy w stronę domu kolegi Jurka.
Fajnie się ciągnęło sanki. Basia piszczała z zachwytu. Ludzie przechodzący obok nas uśmiechali się. Szedł nawet jakiś patrol, ale też tylko się uśmiechnął i nie legitymował.
Dotarliśmy do kolegi Jurka.
Na podwórku jego domu ja bawiłam się z Basią w rzucanie śnieżkami do drzwi garażu, a brat wraz z kolegą ojca układali na sankach sześćdziesiąt kilo jedzenia. Sprawdzali kilkakrotnie, czy coś dołem nie przecieka i nie zostawia śladów na śniegu.
Tłumaczenie takiemu patrolowi na przykład, że czteroletnia dziewczyna siedząca na sankach ma okres, nie miałoby żadnego sensu. Nawet w dziwnych czasach.
Na mięso położyliśmy koce, na nie poduszkę, a na poduszce posadziliśmy Basię.
– Wracamy do domku Basieńko – uspokoiłam małą, bo coś zaczęła marudzić.
– No, powodzenia. Obyście nikogo nie spotkali – pożegnał nas kolega Jurek.
Nie jestem pewna, czy jego żona nie zrobiła znaku krzyża w naszą stronę.

Droga powrotna była trudniejsza. Co innego ciągnąć na sankach Basię, co innego Basię wraz z połową trzody chlewnej. Do tego ciążyła nam świadomość, że robimy rzecz nielegalną. Obciążeni fizycznie i psychicznie powoli brnęliśmy w stronę bloku.
Udało się bez żadnych spotkań.
Brat został na dole, ja odprowadziłam Basię i poszłam do mieszkania.
– Jest.
Rodzice odetchnęli. Czekał nas jeszcze jeden etap.

Przeniesienie świni spod bloku do mieszkania na trzecim piętrze. Tu groziło nam kolejne niebezpieczeństwo. Mimo iż mieszkaliśmy już kilka lat, nie mieliśmy do większości sąsiadów zaufania. ( Rodzice Basi byli chwalebnym wyjątkiem. Wypożyczali dziecko każdemu). A w czasie stanu wojennego nie wiadomo było zupełnie, kto jest kim.
Niedawno ujrzeliśmy sąsiada w wojskowym mundurze. Nigdy w takim nie chodził. Potem się okazało, że przymusowo go zmilitaryzowano i musiał tak chodzić ubranym do pracy.
Inny sąsiad, który poprzednio biegał na manifestacje pierwszomajowe i krzyczał „Program partii – programem narodu”, teraz zaczął nałogowo biegać do kościoła i wrzeszczał, że Bóg nas wszystkich pokarze.
Jeszcze innym nawet zagroził memu ojcu, że mu mieszkanie podpali, jak nie zapisze się do „Solidarności”. Ojciec oczywiście się nie zapisał, na złość sąsiadowi, mieszkania nikt nie podpalił, ale cykor był.

Przy przenoszeniu „połówki” rozstawiliśmy się na korytarzu. Ja stanęłam na półpiętrze między parterem a pierwszym piętrem. Mama – między pierwszym a drugim. Uznaliśmy, ze między drugim a trzecim będzie najbezpieczniej.
Podejrzani mieszkali niżej.
Ojciec z bratem taszczyli tucznika. Kiedy mnie minęli pobiegłam po narzędzie przestępstwa czyli sanki.
Mieszkanie zamknęliśmy na zasuwę, zamek dolny i łańcuch.

Czuliśmy się jak ten Kozakiewicz w Moskwie!

O, takiego wała!

Mamy żarcie!

Możecie nam naskoczyć!

Połowa martwej świni leżała w dużym pokoju na stole. Teraz do akcji wkroczyła mama. Sprawnymi ruchami dłoni oddzielała poszczególne części.
Oczywiście, ze mieliśmy ochotę na świeżonkę, czyli smażone na patelni z dodatkiem cebuli kawałki z różnych części naszego zwierzęcia.
– Nie, świeżonka będzie jutro. Jak się mięso zbada – ostudziła zapały wszystkich mama.
Rzeczywiście, ubój był legalny to legalnie trzeba zawieźć kawałek mięsa do weterynarza, by sprawdził, czy nie ma włośnicy. Oczywiście zrobi to kolega Jurek, wszak on otrzymał w prezencie od brata całą świnię.
Wtedy też odpowiednia porcja mięsiwa trafiła do rodziców Basi. Młoda zarobiła na schabowe.

I cóż, tak kończy się ta historia.... Włośnicy nie było. Była szynka, boczek, schabowe, pieczeniowe, mielone i masa smalcu, z którego moja mama wyczarowywała pyszne szarlotki...

Potem chyba reżim świniobicia ustał, bo już podobnej akcji przeciwko dyktaturze WRON nie przeprowadzaliśmy.

Historia przypomniała się nam po latach. Już w dwudziestym pierwszym wieku jeden z historyków z okazji rocznicy powołania stanu wojennego opisywał ówczesną rzeczywistość, w oparciu oczywiście o dostępne dokumenty. Stwierdził, iż rolnicy nie chcieli oddawać „państwu” świń i oddawali je bezpłatnie rodzinom z miast, w których panowała bieda.
Choroba, trafił na mój tekst....

Również po latach dowiedziałam się, że po ogłoszeniu stanu wojennego, jako nauczyciel języka polskiego byłam na specjalnym szkoleniu, podczas którego uczono mnie jak mam uczyć dzieci w związku z tym stanem oczywiście. Bo tacy jak ja byli. Dokumenty o tym mówią.
Może i ktoś tam był. Może i jakieś szkolenie było.... Do mnie, nauczycielki małej wiejskiej szkółki, nic takiego nie dotarło.
Bo dziwne to były czasy....


Wróć
dodaj komentarz | Komentarze: