sowie

Basket and witches czyli sposób na uratowanie polskiej koszykówki

Ostatnio komentowane
Publikowane na tym serwisie komentarze są tylko i wyłącznie osobistymi opiniami użytkowników. Serwis nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za ich treść. Użytkownik jest świadomy, iż w komentarzach nie może znaleźć się treść zabroniona przez prawo.
Data newsa: 2014-03-18 13:35

Ostatni komentarz: …. Bardziej zwróciłabym uwagę na brudne stopy kobiety, aniżeli na brudna sierść psa.
dodany: 2022.03.30 20:12:36
przez: Diane
czytaj więcej
Data newsa: 2020-10-20 09:42

Ostatni komentarz: super...szkoda, że nie napisałaś jaki kościół w Wałbrzychu. PIsz dalej na na koniec roku książka. ja swoją szykuję na i półeocze...
dodany: 2021.01.18 11:09:17
przez: obba
czytaj więcej
Data newsa: 2013-04-05 13:21

Ostatni komentarz: Świetne...gratuluję...czas na książkę.

dodany: 2021.01.15 08:45:03
przez: adam
czytaj więcej
Data newsa: 2020-10-20 09:40

Ostatni komentarz: Mój tata też należał do ZBOWiD-u. Pełnił tam jakaś funkcję. Wspominal, że do ZBOWiD-u dla korzyści materialnych zapisują się osoby, których w tamtych czasach nie było na świecie. 😊
dodany: 2020.11.14 09:25:09
przez: Bozena
czytaj więcej
Data newsa: 2011-05-15 20:15

Ostatni komentarz: Boże, który mieszkasz w Wałbrzychu.............

Wspaniałe!!!
dodany: 2019.03.20 19:01:12
przez: Darek
czytaj więcej
Data newsa: 2016-09-13 16:01

Ostatni komentarz: Super! Bardzo miło się czyta
dodany: 2017.01.06 22:01:25
przez: Jan
czytaj więcej
Data newsa: 2013-04-05 13:18

Ostatni komentarz: Historia jedna z wielu ale prawdziwa.
Panowie w pewnym wieku szukają
gosposi i pielęgniarki.
dodany: 2015.10.02 15:09:05
przez: stokrotka
czytaj więcej
1981
2020-10-20 09:37

Armia

We wrześniu 1981 roku mój brat otrzymał bilet do wojska. Normalna sprawa. Taki jesienny pobór. Dwuletnia zasadnicza służba wojskowa była obowiązkowa dla każdego faceta. Większość chciała się z niej „zwolnić” starając się o kategorię C, D lub E zwaną „do schronu przed kobietami i dziećmi”. Czy ta ostatnia była – nie wiem.
Pobyt w wojsku jedni nazywali wyrokiem, drudzy dziurą w życiorysie, a inni – męską szkołą życia. W każdym razie człowiek znikał na dwa lata ze swego naturalnego środowiska, trafiał do koszar, które stawały się dla niego drugim domem.


Mój brat miał kategorię A, zatem służba mundurowa i koszary były mu pisane. Tradycyjną imprezą w przypadku otrzymania owego biletu było pożegnanie. W domu poborowego zbierali się przyjaciele. Pili. Płakali. Śpiewali piosenki patriotyczne typu „Przyjedź mamo na przysięgę”, „Do woja marsz, do woja”, oraz partyzanckie „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, „Idą leśni, kompas mają z gwiazd”. Obowiązywał repertuar z ówczesnych festiwali piosenki żołnierskiej w Kołobrzegu.

Rodzice oczywiście wyrazili zgodę na wielkie pijaństwo, pod warunkiem, że o północy gości już w domu nie będzie. Sami udali się na swoją imprezę.

Tak więc impreza się odbyła. Goście o oznaczonej godzinie mieszkanie opuścili. W zlewozmywaku zgromadziliśmy brudne naczynia. Pod taboretami stanęły puste butelki, towar cenny, bo można go było sprzedać. Rodzice wrócili. Wszyscy zasnęliśmy w swoich pokojach.
Pech chciał, że rano ok. dziewiątej zgoniła mnie z łóżka potrzeba fizjologiczna. Kiedy opuszczałam łazienkę, rozległ się dzwonek u drzwi. Wyjrzałam przez dziurkę, czyli tzw. „judasza”. Po drugiej stronie stałą kobieta wieku średniego.
Zaspana, skacowana w koszuli nocnej, otworzyłam.
– Taaakkkk.... - zamruczałam pod nosem.
– Czy tu mieszka ten a ten? - zapytała zupełnie normalnie.
– Taaakkkk …..
– To proszę go poprosić – poprosiła łagodnie.
Zapukałam do pokoju brata.
– Ktooooś … doooo …. ciebie.... wstawaj...
Zaspany, skacowany brat wyszedł w samych slipach.
– Ktoooo.... tam....
Pani spojrzała obojętnie.
– Pan ten a ten?
– Nooooo....
– Ma pan bilet do wojska?
– Nooooo.... naaa jutroooo....
– Jestem z WKU (taki organ zwany Wojskową Komendą Uzupełnień), proszę oddać mi ten bilet. Nie idzie pan do wojska.
Z pokoju rodziców wyszła mama. Zaspana, chyba też skacowana.
– Co się dzieje? - zapytała w miarę normalnie przecierając oczy.
– Pani przyszła po bilet. Mówi, że nie idę do wojska – oznajmił brat.
– I bardzo dobrze. Oddaj i wracajcie do łóżka. Niedziela jest. Spać trzeba. - odezwał się z pokoju skacowany tato.
Brat poszedł do pokoju. Z portfela wyciągną kawałek papieru.
– A to nie jest jakiś numer kumpli? - upewniał się.
– Nie, proszę jutro przyjść do WKU, to dowie się pan więcej. Dziś zbieramy bilety od ludzi, którzy jutro mieli stawić się w jednostkach.
Pani powiedziała jeszcze „do widzenia” i poszła sobie. Rodzice ponownie zamknęli się w pokoju. Brat usiadł na taborecie w kuchni. Spojrzał na stertę brudnych naczyń. Potem na rząd pustych butelek pod kolejnymi taboretami.
– Cholera, tyle gorzały poszło na marne....
Dziwne czasy....

Sprawa wkrótce się wyjaśniła. Oto osiemnastego października Rada Ministrów przedłużyła o 2 miesiące służbę wojskową żołnierzy wojsk lądowych, którzy kończyli drugi rok służby. Mówiąc normalnie – stary rocznik do domu nie wrócił i został w koszarach, w związku z czym zabrakło miejsca na nowy rocznik.
Stary rocznik wył i płakał. Nowy pił z radości. Przynajmniej do osiemnastego grudnia miał spokój. Liczył również na to, że przed świętami nikt nie będzie miał czasu na zajmowanie się młodymi żołnierzami. Odpowiednie służby zajmą się sprzątaniem koszar po starych żołnierzach. Zagrożenie zasadniczą służbą wojskową nadejdzie w styczniu. A do tego czasu wiele się jeszcze może wydarzyć.

Kilka dni po pozostawieniu starych w wojsku powołano do życia Terenowe Grupy Operacyjne. Wojskowe. Miały chronić, pomagać i wspierać ludność cywilną w obliczu zbliżającej się zimy, która miała być ostra i nieprzyjemna dla otoczenia.
W miastach i miasteczkach zamieszkali żołnierze. Niektórzy twierdzą, ze zjechali z ciężkim sprzętem wojskowym. Dość szybko owe grupy otrzymały ksywę „Czerwone brygady”. Czy miało to związek z włoską organizacją terrorystyczną czy z ustrojem ówczesnej Polski – nie wiem.
Wkrótce miałam się z nimi spotkać....

Chyba było to w listopadzie.... Sypnęło śniegiem. Ostro sypnęło. Rano, razem z innymi, wsiadłam w autobus, by dotrzeć do pracy. Autobus dojechał do ostrego zakrętu na drodze prowadzącej do małej wiejskiej szkółki i stanął.
– Dalej nie jadę. Zaspa. - zakomunikował kierowca.
Nie pierwszy to raz na owym zakręcie robiła się wielka śnieżna zaspa. Tak po prostu zawiewało. Taki po prostu był klimat owej drogi. Przez cztery lata pracy zdarzało się nam wysiadać w tym miejscu i zasuwać dalej pieszo, ot tak ok. czterech kilometrów.
Po cichu liczyliśmy, że ktoś tę zaspę usunie. Niestety, popołudniowy autobus nie przyjechał. Do szosy ponownie szliśmy pieszo. Następnego dnia – replay. Ani śladu pługu śnieżnego i piaskarki.

Dwie wsie odcięte od cywilizacji.

No dobra, bez przesady, prąd był.

Woda w studniach nie zamarzła.

W piecach palono resztkami węgla i drewnem z pobliskich lasów.

Dym był ekologiczny.

Ale dojazdu do wsi nie było.

Analizując rolę przydawki w zdaniu pojedynczym rozwiniętym, stwierdziłam, że czas zmierzyć się z propagandą i ustalić, ile jest prawdy w tym, co telewizja mówi.
Oczywiście w szkole lekcje były skrócone, żeby kadra mogła wrócić do domu jeszcze przed zmrokiem. Ale zanim trafiłam w domowe pielesze, odwiedziłam siedzibę „czerwonych brygad”.
– Dzień dobry. Chcę rozmawiać z głównodowodzącym. - powiedziałam z uśmiechem wchodząc do pokoju pełnego mężczyzn wartych grzechu.
– A w jakiej sprawie? - zapytał jeden z nich z belkami na ramieniu.
Na stopniach wojskowych się nie znałam. Akurat ta lekcja z przysposobienia obronnego uciekła mi z pamięci. Wiedziałam jedynie, że „belki” są słabe. Najważniejsze są „gwiazdki”. Uśmiechnęłam się więc uroczo:
– Ważnej.
Z drugiego pokoju wyszedł „gwiazdkowy”.
– Słucham.
– Czy wojsku polskiemu zależy, żeby młodzi obywatele w każdym mieście, w każdej wsi mieli pełny dostęp do oświaty?
– Oczywiście.
– Czy wszystkim nam zależy, aby na te wsie docierała wykwalifikowana kadra pedagogiczna, żeby kształcić młode pokolenie w duchu miłości do ludowej ojczyzny?
Spojrzałam człowiekowi w oczy, czy czasem nie przeginam.
– Tak jest.
– To trzeba owe zadania ułatwić. Jesteście tu, by pomagać narodowi przetrwać ciężkie chwile.
– Tak jest - „gwiazdkowy” nie kumał o co chodzi, ale odpowiadał regulaminowo.
– To jest okazja, żeby się wykazać.
– O co chodzi?
Nareszcie normalne pytanie.
– O drogę do szkoły. Macie mapę powiatu? To ja na mapie pokażę.
Mapa została rozłożona na stole.
– Tu jest droga, którą codziennie nauczyciele pokonują, by dotrzeć do szkoły. A tu jest ta szkoła. A w tym miejscu, jak zresztą widać, jest zakręt, prawie dziewięćdziesiąt stopni. Obecnie całkowicie zasypany przez śnieg. Autobus dojeżdża tylko dotąd. A potem nauczyciele idą blisko cztery kilometry do szkoły. Przychodzą zmęczeni. Do tego martwią się, jak wrócą do domów. To sprawia, że nie pracują wydajnie. A co będzie jak się rozchorują? Kto będzie uczył wiejskie dzieci miłości do ojczyzny?
„Gwiazdkowy” spojrzał na mnie i zakłopotany zapytał:
– A co my mamy zrobić w takiej sytuacji?
Brawo! Kolejne mądre pytanie!
– Odśnieżyć drogę!
– Ale to raczej prośba do służb innych, do tych, co dbają o drogi...
Ponownie się uśmiechnęłam:
– Takie służby to już tam były. Dojechały do zaspy i wróciły. Lekki pług i piaskarka tam nie pomogą. Nie przebiją się przez tę cholerną zaspę!
Mój, całkiem kontrolowany wybuch, wywarł wrażenie.
– Tu potrzebny ciężki pług. Bo przez tę zaspę to już trzeba się ostro przebić i śnieg wywalić na pobocze. Nie prosto, ale na boki. I to solidnie. Wojsko chyba taki pług ma? Macie przecież pomagać ludności w przetrwaniu ciężkiej zimy....
Zaległa cisza. Faceci warci grzechu spojrzeli na siebie i na „gwiazdkowego”. Ten westchnął i ponownie spojrzał na mapę.
– Proszę pokazać jeszcze raz, gdzie potrzebny ten pług.
Pokazałam. Zapisał coś w swoim notatniku.
– Mam nadzieję, że jutro spokojnie dojadę do pracy.... - szepnęłam nieco zalotnie.
– Zobaczymy co da się zrobić, nie obiecujemy, ale zobaczymy...

Zobaczyłam.

Następnego dnia zaspa była rozkopana. Do tego odśnieżna droga przez dwie wsie. W niektórych miejscach nawet asfalt było widać, tak ostro pług pracował. Ba, nawet nasz piaszczysty trakt do szkoły został odśnieżony. Wszystko wysypane piaskiem. Świeżym piaskiem, co oznaczało, że drogę posypano tuż przed przyjazdem autobusu.
Ludzie opowiadali, że poprzedniego dnia po zmroku na zakręcie trwało ostre rozkopywanie zaspy. Oprócz dwóch pługów, pracowali łopatami żołnierze. Pewnie ci, z przedłużonej służby wojskowej....
Od tamtej pory do owego dnia, droga do naszej szkoły była zadbana nie gorzej niż inne, znacznie ważniejsze zwane szosami pierwszej kolejności odśnieżania.
Aha, mój brat nigdy do woja nie doszedł. W rok później zgłosił się do odbycia zasadniczej służby wojskowej w straży pożarnej. Pełnił ośmiogodzinne dyżury przy telefonie przyjmując zgłoszenia o pożarach, podpaleniach i innych sprawach zgłaszanych przez telefon. W domu szeptem mówiono, że to tato dostępnymi kanałami załatwił mu pracę lekką i przyjemną.

Wojna!

Trzynastego grudnia, w niedzielę, wstałam po cichu o szóstej rano. Wrzuciłam coś do żołądka i poszłam na dworzec autobusowy. Wyjeżdżałam na zjazd. Nie, nie partii. Zjazd studentów zaocznych, bo byłam studentką drugiego roku studiów zaocznych w Białymstoku. Takowi spotykali się średnio raz w miesiącu i nazywano takie spotkania zjazdami.
Ze studiami dla nauczycieli w czasie socjalizmu było fajnie. Wszędzie, a zwłaszcza w małych wiejskich szkółkach, brakowało nauczycieli. Przyjmowano do nich do pracy ludzi bezpośrednio po maturze. Wystarczyło popracować dwa lata i zdobyć tzw. kwalifikacje pedagogiczne (jakieś kursy były), aby starać się o skierowanie na studia zaoczne na kierunek związany z nauczanym przedmiotem. Skierowania wydawało kuratorium w każdym województwie. Pierwszeństwo mieli nauczyciele z najdłuższym stażem. Stąd też na studiach spotykali się ludzie od 21 roku życia po „czterdziestkę”.
Nikt za ową naukę nie płacił. Ojczyzna wzięła na swoje barki kształcenie nauczycieli. Jadąc na „zjazdy” oraz egzaminy braliśmy „delegację”. Zwracano nam za przejazd i otrzymywaliśmy tzw. diety czyli forsę na zaspokojenie potrzeb żołądka.
Zapewniano nam bezpłatne noclegi. Warunki były co prawda spartańskie, ale jak wiadomo z historii spartanie dzięki nim byli ludźmi odpornymi na wszelkie trudy i przeciwności losu.
Właściwie to takim młodym jak ja, skierowania wydawano z oporami. Wiedziałam o tym. Porozmawiałam z rodzicami, powiedziałam o chęci dalszej nauki. Byli zachwyceni. Przynajmniej jedno dziecko chciało się uczyć. Brat zakończył edukację na zawodówce i ani myślał o dalszej nauce.
Rodzice porozmawiali z kimś i pewnego dnia mama, wróciwszy z pracy, powiedziała:
– Kupuj dobry koniak. Dostaniesz skierowanie na studia.
Koniak kupiłam. Do dziś nie wiem dla kogo. Wiosną 1980 otrzymałam papierek i mogłam rozpocząć studia.

Tak więc owego sądnego dnia pojechałam poszerzać swą wiedzę, by lepiej uczyć dzieci. W sumie nauka nie sprawiał mi kłopotu, ale tym razem miała problem z jednym ćwiczeniem. Trzeba skonsultować z innymi.
W naszym domu noclegowym zastałam parę osób.
– Cześć! Dobrze, że jesteście, mam problem z tym ćwiczeniem o liczbach....
– Odpuść sobie, jaki problem. Wojna jest – smutno odpowiedziała Maryśka.
– Jaka wojna?
Przed oczami stanął mi serial „Czterej pancerni i pies”. Zaczęłam wsłuchiwać się w ciszę za oknem. Nie słyszałam strzałów ani z karabinów ani z dział bojowych.
– Gdzie ta wojna? - kontynuowałam.
– W całej Polsce – oznajmiła Baśka.
Za oknem nadal panowała cisza.
Usiadłam na łóżku. Rzeczywiście coś było nie tak. Moje koleżanki były bardzo przestraszone. Na stole panował porządek. Z reguły tuż po przyjeździe wyciągałyśmy jedzenie, robiłyśmy herbatę i rozmawiałyśmy na temat zadań domowych.
– Trochę więcej wiadomości proszę.
Zaczęła Kryśka:
– Rano w radio słyszałam, że o północy wybuchła wojna. Jaruzelski tak powiedział. Nie wiem kto z kim walczy, ale słowo wojna padało wielokrotnie.
– Ruscy na nas napadli? - dopytywałam się.
Od pewnego czasu straszono nas wkroczeniem wojsk zaprzyjaźnionej Armii Czerwonej do Polski. Białystok blisko granicy, więc zaraz będziemy tu mieć czołgi z gwiazdką.
Zaraz, zaraz, jeśli wojna wybuchło o północy to już czołgi i wozy opancerzone powinny tu być. Byłam ostatnia, która wkroczyła do noclegowni.
– Nie ma ruskich na ulicy – uspokoiłam koleżanki. - Ale jeśli słyszałaś, że wojna to po co przyjeżdżałaś?
– Sama nie wiem...
Pozostałe koleżanki, tak jak i ja, o niczym nie wiedziały. Wsiadły w autobus i przyjechały uczyć się.
Zeszłyśmy do recepcji naszego lokum. Siedziała tam nie mniej od nas wystraszona pani, która też wiedział, że jest wojna. I tyle. Zadzwonić nigdzie nie mogła, bo telefon nie działał.
Jak się później okazało, nie działały w całej Polsce.
Co chwilę wyglądałyśmy przez ono wypatrując wojska. Nasłuchiwaliśmy, czy nikt nie strzela.
– Nie, takie siedzenie nie ma sensu. Zobaczcie, już nikt nie przyjeżdża. Jesteśmy tu same. Trzeba jechać na uczelnię. Tam się wszystkiego dowiemy – zaproponowała Maryśka.
Na uczelnię dotarłyśmy bez problemu miejskim autobusem. Na ulicach panował spokój. Taki zwyczajny, niedzielny.
Na uczelnianych korytarzach było sporo osób z różnych kierunków. Większość przyjechała, tak jak ja, zupełnie nieświadoma zagrożenia wojennego. Wstali po cichu rano, wsiedli w autobus i przyjechali. Była też grupa miejscowych, czyli z Białegostoku. Ci przyszli z ciekawości, dowiedzieć się, co stanie się na „uniwerku”.

W jednej z sal włączony był telewizor. Na kineskopowym czarno-białym ekranie nieustannie pojawiał się generał w ciemnych okularach i mówił o zagrożonym bycie ojczyzny, konieczności interwencji w obliczu klęski i odpowiedzialności. W wyniku tych trosk o północy wprowadzono stan wojenny.
Co to stan wojenny? Patrzyliśmy na siebie bojąc się zapytać. O stanie wyjątkowym słyszeliśmy, że coś takiego może być na zachodzie Europy i w USA, ale pojęcie stanu wojennego było nam zupełnie obce. Było co prawda kilku studentów historii, próbowali nam opisać, wyjaśnić, wskazać. Ale jakoś oporne byłyśmy i niekumate.
Najważniejsze, że to nie wojna, że Armia Czerwona nie wkroczy (chociaż.... kto to wie.... mówili niektórzy), a wojsko spacerujące po ulicach będzie polskie.
Mimo to nastrój grozy był nadal. Co robić? Będą te zajęcia czy nie? Płakać czy się cieszyć?
Telewizor w przerwach podczas nieustannego powtarzanie przemówienia generała, przekazywał wiadomości co wolno, a czego nie wolno. Zakazów było więcej. Taki zakaz podróżowania na przykład. Mamy koczować na uczelni? Ja chcę do domu! O, Baśka też chce! A co będzie jeśli nas złapią? I zainternują?

Co to za słowo? Nauczyliśmy się nowego – internowanie, bliskoznaczne do wyrazu „aresztowanie”. Pamiętałam je z filmu „Orzeł” - ww wrześniu 1939 polski okręt podwodny „Orzeł” został internowany w Estonii. Znaczy się zatrzymany. Ale zwiał! Może trzeba zwiewać?
Telewizor mówi, że internowano wiele osób. Może jeszcze jest czas?
Ile osób było wówczas na terenie uczelni, tyle opinii i propozycji.
Czy ktoś mógłby za nas podjąć decyzję, bo Baśka już płacze? Ma najdalej do domu. Co będzie jak zainternują pociągi PKP i autobusy PKS?
Doczekaliśmy się wreszcie przedstawiciela władz uczelni. Człowiek był nie mniej wystraszony niż my.
– Proszę państwa, odwołujemy zajęcia na tym zjeździe. Proszę spokojnie wracać do domów, do rodzin. Póki co w naszym mieście panuje spokój. Nie zaobserwowano ruchów obcych wojsk. Miejmy nadzieję, że w państwa miejscowościach też jest jeszcze spokój.
No tak, zasugerował, że czekamy na owe wojska. Dobra, zbieramy się stąd. Nie ma nauki. Jest wojna, czy jakiś tam stan wojenny i trzeba do domu, do rodzin.

Pożegnaliśmy się wszyscy czule, jakbyśmy mieli już nigdy się nie zobaczyć i ruszyliśmy w stronę dworców PKP i PKS.

Wsiadłam w pierwszy autobus odjeżdżający do Łomży. Niestety, to była najgorsza z tras – przez Mężenin, Rutki.... Trasa zwana widokową, bo jedzie się wolno i podziwia widoki za szybą. Co sołtys to przystanek, co plebania też, o sklepie Gminnej Spółdzielni nie wspomnę.
Tak, wiem, dziś jest znacznie lepiej nawet na tej trasie, ale tkwimy wciąż w roku 1981, na dodatek jest trzynastego grudnia. Dużo śniegu, mróz.
Najpierw spokojnie, polskim ogórkiem czyli Jelczem 043, jedziemy krajową „ósemką”, a potem skręcamy i.... Kierowca zaczyna głośno kląć:
– O, sku.... syny, kur.... ja pierd.... Mówili, że odśnieżona!
Uśpiony autobus z niewielką ilością pasażerów obudził się.
– Co się stało? - ryknęliśmy w stronę kierowcy.
– Zobaczcie sami.
Podeszliśmy do kierowcy i spojrzeliśmy na drogę. Znajdowały się na niej dwie koleiny po przejeździe ciągnika, pewnie polskiej marki „Ursus”. Być może przejechał raz, być może dwa.
Skojarzenie miałam jednoznaczne – czerwiec 1976, tory kolejowe i też Ursus.
– Rano nie kazali mi tędy jechać, bo nie było odśnieżone. Teraz miało być. Kur.... ja pierd....
– Cofaj pan do tyłu – poradził facet w dojrzałym wieku.
Chciałam mu powiedzieć, że cofnąć można się jedynie do tyłu, ale co tam. W sytuacji zagrożenia należy zachować spokój.
– Nie da rady. Jest pod górkę. Nie cofnę. Kur.... ja pierd....
– Stoisz pan w koleinach, to jedź pan dalej i trzymaj się ich.
Wolno ruszyliśmy. Przetaczaliśmy się przez sołectwa, plebanie i sklepy. Brnęliśmy wśród ośnieżonych pół do celu. Wokół panowała niezmącona niczym cisza. Każdy trzymał zaciśnięte dłonie. Niektórzy pewnie się modlili.

I wreszcie zobaczyliśmy w oddali szosę posiadającą status pierwszej kolejności odśnieżania. Widzieliśmy kilka aut, które poruszały się znacznie szybciej niż my.
Jeszcze tylko trochę, jeszcze tylko kawałek....
I trach! Czy to ręka kierowcy zadrżała, czy śnieżny tor nie był już tak prosty, w każdym razie wypadliśmy z niego. Nie, nie żadnej tragedii. Nawet w rowie się nie znaleźliśmy. Po prostu – zaspa. Teraz to już wszyscy zaklęli.
– Kur... my pierd....my
Trzeba było pojazd z zaspy wydobyć. Pod przewodnictwem kierowcy zaczęliśmy usuwać śnieg, pod koła podkładać wszystko, co miało umożliwić poruszanie się kół w określonym kierunku, a nie tylko w miejscu. Ktoś w szczerym polu dostrzegł drzewko. Poszedł i oskubał je z gałęzi. Ja poświęciłam niezapisany zeszyt. Chciałam wrzucić pod koła wszystkie studenckie notatki, bo wojna i po co się uczyć. W porę jednak przypomniałam sobie tajne nauczanie z okresu drugiej wojny i stwierdziłam, że może jednak notatki jeszcze się przydadzą.
Pod kołami pojawiły się jeszcze stare szmaty, „Trybuna Ludu”, papier po kanapkach.
– Dobra, teraz ja siadam za fajerę, a wy pchajcie – wydał dyspozycje szef czyli kierowca.

Silnik zahuczał.

Załapał.

Zaparliśmy się.

Razem.

Solidarnie.

Wszyscy.

W imię wspólnego dobra.

Żeby cholera jasna dotrzeć do domu!

Wojna przeca jest!

„Ogórek” wskoczył ponownie w koleiny.

Do dworca dojechaliśmy bez problemu. Wszyscy rozbiegli się w swoje strony. Zmęczona, z torbę wypełniona ciuchami na trzy dni, zeszytami i książkami też ruszyłam rozglądając się wokół i szukając śladów obcych. Wojsk oczywiście. Chociaż pojawienie się Marsjanina też byłoby znakiem wojny. Światów oczywiście.
Nic z tego. Wszędzie cisza.
Zbliżyłam się do kawiarni, w której zwykliśmy zamawiać „raz posiedzieć”. O, co się tam dzieje? Są ludzie, hałas, rozmowy... Tajna narada? No nie, za głośna....
Lokal wypełniony był ludźmi. Młodymi. Pili herbatę z cukrem. Ktoś pod stołem rozlewał gorzałę do szklanek po herbacie. Ktoś zanosił się śmiechem.
Przy „naszym” stoliku siedział z kumplami mój brat.
– O, cześć siostra! Już wróciłaś?
– Zajęcia odwołali, bo wojna.
– Jaka wojna, gdzie ty tu widzisz wojnę?
– W telewizji generał mówił.... sama słyszałam.
– A niech se pogada.... najważniejsze, że do woja nie idę! - ryknął brat.
Rzeczywiście, właśnie zbliżał się termin zakończenia przedłużonej służby wojskowej, co miało oznaczać, że do koszar pójdą młodzi.
– Taki pewny jesteś? W czasie wojny zawsze jest powszechna mobilizacja.... - przypomniałam sobie fakty historyczne.
Tym razem brat był lepszy.
– Przed wojną, a nie w trakcie. W trzydziestym dziewiątym głoszono ją dzień przed wybuchem wojny. Teraz nikt młodego żołnierza pod broń nie powoła. Starzy będą nadal w wojsku.
Trudno było odmówić bratu logiki. Nie miał on zielonego pojęcia o jakiejkolwiek służbie wojskowej. Strzelał jedynie na strzelnicy w wesołym miasteczku. Ja, jako absolwentka liceum, miałam więcej doświadczenia w tym zakresie. Podczas zajęć przysposobienia obronnego na prawdziwej strzelnicy waliłam w tarczę z kbks.
Nie wiem, czy to zmęczenie wypychaniem autobusu z zaspy, czy zbyt radosny nastrój w kawiarni sprawił, że jakoś nie chciało mi się dłużej siedzieć z kumplami. Poszłam do domu.
Tu zastałam inny obrazek. Wystraszeni rodzice siedzieli w pokoju przed telewizorem. Pili herbatę z cukrem.
– Jak dobrze, że jesteś. Martwiliśmy się – przywitała mnie mama.
Tato był bardziej konkretny:
– I jak w Białymstoku? Są ruscy?
– Nie ma. Nigdzie ich nie ma. W Rutkach też nie ma.
– W Rutkach? A co ty robiłaś w Rutkach?
Opowiedziałam historię toczenia się przez wsie Podlasia.
– A u nas na ulicach widziałaś coś? - dopytywała mama.
Wzruszyłam ramionami.
– Nic. Cisza. Śniegu dużo napadało. W knajpie brata widziałam.
– Ponoć dużo ludzi aresztowano.... - kontynuowała mama. - Ciekawe, kogo ze znajomych....
– Na pewno nikogo z tych, co chodzą do knajpy... Tam panuje nastój zabawy.... Cieszą się, że nie pójdą do wojska.... - mruknęłam pod nosem.
Tato miał inna teorię.
– Partyzantkę założą.
– Teraz? Zimą? - nie dowierzała mama.
Ojciec brnął dalej:
– Zimą też w lasach siedzieli. W ziemiankach.
– Ale wykopywali je jesienią.
– Albo wiosną. Do wiosny nie tak daleko.
Jasne, mamy grudzień, w marcu mrozy puszczą, można kopać.
Zamilkliśmy.
Telewizor nieustannie mówił o zakazach i nakazach obowiązujących w czasie stany wojennego. Ogłoszono godzinę policyjna, znaczy się milicyjną. Zjawisko znane z filmów wojennych. Wyłączono telefony. W sumie w kraju nie były w masowym użytku, zatem niewielu cierpiało. My tak. My mieliśmy.
Zakazano wyjazdów bez specjalnego zezwolenia. W sumie nigdzie się nie wybieraliśmy. Drogi zasypane. Komunikacja ograniczona.
Przestały ukazywać się gazety. Drukowano jedynie „Trybunę Ludu” i „Żołnierza Wolności”. Nam najbardziej żal było prasy sportowej.
Po mieście miały krążyć specjalne patrole legitymujące przechodniów.... Pierwszego dnia nie widziałam żadnego. Ani w Łomży. Ani w Białymstoku.
Wieczorem podano kolejną wiadomość – zawieszono zajęcia w szkołach i na uczelniach.
Rozpoczęłam przyśpieszone ferie.


Wróć
dodaj komentarz | Komentarze: