sowie

Basket and witches czyli sposób na uratowanie polskiej koszykówki

Ostatnio komentowane
Publikowane na tym serwisie komentarze są tylko i wyłącznie osobistymi opiniami użytkowników. Serwis nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za ich treść. Użytkownik jest świadomy, iż w komentarzach nie może znaleźć się treść zabroniona przez prawo.
Data newsa: 2014-03-18 13:35

Ostatni komentarz: …. Bardziej zwróciłabym uwagę na brudne stopy kobiety, aniżeli na brudna sierść psa.
dodany: 2022.03.30 20:12:36
przez: Diane
czytaj więcej
Data newsa: 2020-10-20 09:42

Ostatni komentarz: super...szkoda, że nie napisałaś jaki kościół w Wałbrzychu. PIsz dalej na na koniec roku książka. ja swoją szykuję na i półeocze...
dodany: 2021.01.18 11:09:17
przez: obba
czytaj więcej
Data newsa: 2013-04-05 13:21

Ostatni komentarz: Świetne...gratuluję...czas na książkę.

dodany: 2021.01.15 08:45:03
przez: adam
czytaj więcej
Data newsa: 2020-10-20 09:40

Ostatni komentarz: Mój tata też należał do ZBOWiD-u. Pełnił tam jakaś funkcję. Wspominal, że do ZBOWiD-u dla korzyści materialnych zapisują się osoby, których w tamtych czasach nie było na świecie. 😊
dodany: 2020.11.14 09:25:09
przez: Bozena
czytaj więcej
Data newsa: 2011-05-15 20:15

Ostatni komentarz: Boże, który mieszkasz w Wałbrzychu.............

Wspaniałe!!!
dodany: 2019.03.20 19:01:12
przez: Darek
czytaj więcej
Data newsa: 2016-09-13 16:01

Ostatni komentarz: Super! Bardzo miło się czyta
dodany: 2017.01.06 22:01:25
przez: Jan
czytaj więcej
Data newsa: 2013-04-05 13:18

Ostatni komentarz: Historia jedna z wielu ale prawdziwa.
Panowie w pewnym wieku szukają
gosposi i pielęgniarki.
dodany: 2015.10.02 15:09:05
przez: stokrotka
czytaj więcej
IV. Ja 1959-1974
2009-11-05 14:42

Kiedy mama po raz czwarty zaszła w ciążę, od razu udała się do doktora Sawickiego. Miał wówczas opinię najlepszego położnika w szpitalu przy Paderewskiego. Chuchano więc na mnie już od pierwszych miesięcy poczęcia. Kiedy w nocy chwyciły ją bóle, tato zaprowadził żonę do szpitala. Tak, tak, zaprowadził. Z Ogińskiego na Paderewskiego to rzut beretem. Na sali porodowej okazało się, że dziecię, czyli ja – przekręciło się i zapowiada się poród pośladkowy. Mama zacisnęła zęby i urodziła mnie. Nic się jej nie stało, mnie również. Z jednym wyjątkiem – wyjście na świat czterema literami poskutkowało, że mam stosunek do owego świata ....no, jaki mam.


Mam przestała pracować (pracę podjęła ponownie dopiero w 1971 r.). Dołączyła do grona pań z Ogińskiego, które zajmowały się dziećmi i domem. A była nas spora gromadka. Rośliśmy na dużym podwórzu z trawnikiem, gęstymi krzakami, ogródkami. Zawsze był komplet do zabawy w dom, w lekarza, w chowanego. Krysia, Tereska, Maryla, Wiesia, Adam, Ewa, Tomek, Wojtek....Kto jeszcze? Wielu.
Wszyscy byliśmy już ludźmi „stąd”, z Wałbrzycha, z Ogińskiego. Nasi rodzice mieli różne życiorysy, różne miejsca narodzin, różne poglądy na politykę, historię. Ale my nie rozmawialiśmy na „te” tematy. Nie interesowałam się wówczas różnicami między życiorysami sąsiadów. Między dziećmi różnic nie było, a jeśli były, to dzisiaj ich już nie pamiętam. Wszyscy byliśmy tak samo wychowywani.
Ileż to wydarzeń z dzieciństwa zatrzymało się w pamięci! Najważniejsze z nich....Najciekawsze.....Trudno wybrać. Może pierwsza komunia? Przystępowałam do niej akurat wtedy, kiedy administracyjnie przeniesiono na kilka lat naszą kamienicę z parafii św. Barbary pod parafię Aniołów Stróżów. Na religię chodziliśmy pieszo. Sami. Z Ogińskiego, przez Paderewskiego, Świerczewskiego, Kunickiego, plac Tuwima, Kościuszki, Rynek. Gdy byliśmy nieco starsi i udawaliśmy się w różnych ważnych sprawach „do miasta”, czyli centrum, upominaliśmy się o pieniądze na bilet autobusowy. Szło się pieszo, a pieniążki przeznaczało się na inne, wyższe cele np. na ciastka lub lody w cukierni u Orzechowskiego przy Świerczewskiego.
Moja komunia była skromna. Najpierw kościół, potem zwyczajny obiad. Aha, zapomniałabym – zdjęcia! Kolega taty miał aparat fotograficzny i „cykał”
zdjęcia. Po paru dniach – fotografie w prawdziwym zakładzie fotograficznym.W trzech pozach. Prezentów brak.
Byłam również przyzwyczajona, że są dzieci, które do komunii przystępują w czasie wakacji. Takie, co to przyjeżdżają do babci na wakacje, chodzą na religię i mają komunię. Tak przystępowały do tego sakramentu dzieci żołnierzy, milicjantów. Nie było to dla mnie nic dziwnego...Natomiast dzisiaj ta opowieść wzbudza zainteresowanie znajomych.
Do atrakcji życia na Nowym Mieście należy zaliczyć mecze piłkarskie, zwłaszcza od momentu, kiedy powstała konkurencyjna dla Górnika firma – „Thorez” – później „Zagłębie”. Nowe Miasto było oczywiście za Górnikiem, Biały Kamień to już byli „toreziaki”. Kiedy odbywały się derby miasta, mama nie wypuszczała mnie z domu. Nigdy nie było wiadomo, co się może zdarzyć. Ale było to chyba dmuchanie na zimne. Nie słyszałam nigdy o żadnym groźnym wypadku.
Naukę rozpoczęłam w szkole nr 4. Dzisiaj pozostał po niej pusty plac....Szkoda, ale czas ma swoje prawa, odciska je na budynkach i ludziach...Szkoła była dwuzmianowa. Na ósmą chodziły dzieci, których mamy pracowały. Moja nie pracowała, lecz ja na pierwszą zmianę chodziłam. W ogóle do „czwórki” dostałam się po znajomości. Administracyjnie moja cześć Ogińskiego należała do SP 22 „na Lipca”. Do tej szkoły miałam znacznie dalej niż do „czwórki”. Akurat moja babcia ze strony ojca leżała wcześniej w szpitalu obok łóżka jednej z nauczycielek z „czwórki”. Kobiety dogadały się. Z mojej ulicy niewiele osób chodziło do „22”. Cześć uczyła się w „34” na Paderewskiego, cześć właśnie w SP 4 . Po rozpoczęciu nauki poznałam kolejną cześć Wałbrzycha – ulicę 22 Lipca w stronę Rusinowej (czy Rusinowa?). Tam bowiem mieszkali moi nowi koledzy. Inni mieszkali blisko szkoły na Bogusławskiego. To był bardzo ważna ulica. Gdy człek dorósł, tutaj przychodził na wagary, na pamiętne pojedynki kolegów (ściśle wg Dumasa lub zasad obowiązujących na bokserskim ringu).
Często chodziliśmy do kina „Oaza”. Znajdowało się przy ulicy Staszica. Najnowsze filmy docierały tutaj z opóźnieniem, ale bilety były tańsze niż w najsłynniejszym wałbrzyskim kinie – GDK przy Alei Wyzwolenia. Oj, dostać się na wałbrzyską premierę filmu w „giedeku” nie było łatwo. Na „Winnetou i Apanaczi” bilet dostałam stojąc od 14. 30 w tasiemcowej kolejce (seans był na 16.00).
Moja szkoła mieściła siew dwóch budynkach. W istniejącym do dziś na Bogusławskiego (obecnie przedszkole) uczyły się klasa pierwsza i druga oraz była sala gimnastyczna. Trzecie miały lekcje w „dużej” szkole. W piwnicy była pracownia zajęć praktycznych dla chłopców, czyli warsztat mechaniczno-stolarski oraz świetlica. Tutaj chodziliśmy na mleko. Szklanka gorącego mleka w szkole to nie pomysł dzisiejszych czasów. Za moich też takie akcje były, tyle, że trzeba było parę groszy zapłacić. Ale za to mleko było autentycznie gorące.
Na parterze - dwa pomieszczenia dla klas trzeciej i czwartej, sekretariat, pokój nauczycielski, gabinet dyrektora, pierwsze piętro: pracownia języka polskiego, matematyki, historii w połączeniu chyba z geografią oraz małe pomieszczenie zwane pracownią zajęć praktycznych dla dziewcząt. Stały tam maszyny do szycia, kuchnia gazowa, talerze, talerzyki, sztućce. Drugie piętro to trzy pomieszczenia do nauki: fizyka z chemią, biologia i oczywiście klasa języka rosyjskiego. Tutaj też znajdowało się mieszkanie „woźnych”, czyli rodziny zajmującej się porządkiem w szkole. Pani woźna sprzątała i dzwoniła na przerwę ręcznym dzwonkiem. Pan woźny rozpalał w piecach, a w czasie lekcji przychodził i podkładał węgiel, by ciepło rozgrzało wielkie kaflowe piece znajdujące się w klasach. W ”czwórce” spędziłam osiem lat...
A może trochę o wyjazdach na kolonie....Większość wałbrzyskich dzieci korzystało z tej formy letniego wypoczynku. Jako całkowita małolata (do 11 roku życia) jeździłam do Przytoku w okolice Zielonej Góry. Starsze dzieci (lub młodsza młodzież) jeździła nad morze. Najpierw spotykaliśmy się wszyscy pod szkołą (chyba na Limanowskiego?), tam dzielono nas na grupy, wręczano kolonijne chusty (różowe – Kopalnia Wałbrzych, żółte – Kopalnia Thorez), żegnaliśmy się z rodzicami i autobusami przewożono nas na dworzec Wałbrzych Główny. Na peron wtaczał się długi pociąg zwany kolonijnym. Siadaliśmy w przedziałach i dalej w drogę! Jechaliśmy całą noc, by rano zaśpiewać „Morze, nasze morze!” Gdzie to człowiek nie był na tych koloniach: Jastrzębia Góra, Władysławowo, Międzyzdroje, Łeba, Nowe Warpno....Nad morze jeździły też pociągi turystyczne czyli wczasowe. Zabierały wczasowiczów, z reguły całe rodziny z małymi dziećmi. W owych latach wszystkie przedsiębiorstwa organizowały turnusy w tym samym czasie. Jeden turnus przyjeżdżał, drugi wyjeżdżał. Większość ośrodków wczasowych było na Wybrzeżu, opłacało się zatem wypuszczenie „czarterowego” pociągu na trasę. Pociąg co prawda potrafił jechać do takiego Świnoujścia całe 16 godzin, ale co tam! Zmęczeni pracą wczasowicze już w wagonach rozpoczynali wypoczynek i integrację. Czasami ktoś, kto wyskoczył po piwo (tak, tak to nie pomyłka „po” a nie „na”), został na peronie, bo pozostający poza rozkładem szynowy pojazd otrzymywał znak, że tor wolny i trzeba ruszać. I taki pociągiem też jeździłam.
Jeszcze trochę o Kłodzku, wszak jeździliśmy tam w niedziele. Wstawaliśmy skoro świat, pieszo szliśmy na Plac Tuwima, stamtąd autobusem na dworzec Wałbrzych Główny. Pociąg do Kłodzka odjeżdżał o ósmej z minutami. Oczywiście wagony, jakże często poniemieckie, ciągnął parowóz. Wrzasków w tunelach nie było, wagony były oświetlone. Podróż trwała półtorej godziny. Wysiadaliśmy na dworcu Kłodzko Główne. I wtedy zaczynało się ostre kombinowanie. Otóż do domku naszej rodziny z dworca było niedaleko, ale trzeba było przejść przez sieć torów, a następnie most kolejowy i wychodziło się w „polu”. Rzecz jasna przejście było całkowicie zakazane, bo bardzo niebezpieczne. No, niestety, rodzice prowadzali mnie i brata właśnie tamtędy....Mieliśmy farta, nigdy nie wpadliśmy w ręce sokistów i nikt nie ucierpiał. Domek w Kłodzku był dla mnie namiastką wsi. Ciocie i babcia miały kury i króliki, masę kwiatów, drzew i krzewów owocowych, wszystkie możliwe warzywa....Dwa razy w tygodniu babcia ( po jej śmierci ciocia) robiła wiązanki z kwiatów, pęczki marchewki, pietruszki i sprzedawała na rynku. Do domu wracaliśmy w niedzielę wieczorem, pociąg był o dziewiętnastej z minutami. Ponownie przejście przez torowisko i odjazd z jajkami, czasami zabitą kurą, królikiem, owocami i kwiatami.
A czego nie wolno było dzieciom robić w Wałbrzychu na Nowym Mieście? Chodzić w miejsca zakazane. Najpierw była to po prostu druga strona naszej ulicy, ta „od ulicy”, gdzie jeździły samochody w przeciwieństwie do części „od podwórka”, gdzie długo, długo nikt nie miał samochodu. Nie wolno było chodzić na „zieloną” czyli obecnie boisko znajdujące się między Namysłowskiego a Żytnią. Tam często stacjonowały cygańskie tabory, a Cyganie jak wiadomo – porywali dzieci. Kiedyś wybrałam się tam z Wiesią.
Ktoś ze znajomych zrobił nam zdjęcie i przyniósł mamie. Kiedy mama zorientował się, że to na „zielonej” ....lepiej nie mówić, bo dzisiaj pewnie
odebrano by jej prawa rodzicielskie. Nie wolno było chodzić na drugą cześć Ogińskiego (w górę). Tu przyczyna była jasna. Ludzie często przechodzili przez środek skrzyżowania Namysłowskiego z Ogińskiego. Było to i jest nadal bardzo nieciekawe skrzyżowanie. Dochodziło tu do wielu kolizji. Niestety, dla dzieci z Ogińskiego każda kolizja była „wypadkiem” i wątpliwą atrakcją. Kiedy byliśmy starsi, nie wolno było nam chodzić na mauzoleum, bo tam zabijali i gwałcili. Długo po mojej rodzinie krążyło widmo mauzoleum. Gdy byłam już „matka dzieciom własnym”, na wścibskie pytanie mojej ciotki, gdzie idę z kumplami na „tego kielicha”, odpowiedziałam złośliwie „Na mauzoleum”. Usłyszałam tekst z dzieciństwa, o morderstwach i gwałtach. Do Harcówki w parku Sobieskiego też nie wolno było chodzić. Tam już nie gwałcili, ale pili i przypadkowy pijak mógł dziecko rozpić. Wątpliwej jakości opinią cieszyła się też ulica 22 Lipca. Kiedyś, po imprezie zwanej urodzinami, wieczorem, moja mama odprowadzała jedną z koleżanek właśnie na „Lipca”. Koleżanka, trzymając mamę za rękę, drugą pokazywała wybrane klatki schodowe: ”Tu melina, tam melina. Tu same meliny”. Mama, wracając już samotnie, nieźle się bała. I ponownie – w pamięci wiele złych opinii, a faktów – żadnych.
Ile jeszcze można opowiadać o czasach i ludziach z tamtych lat? Długo, dużo, dużo, długo....Jaki był to świat? Chyba normalny, chyba tak bardzo zwykły, że aż niezwykły. Wkrótce miałam się o tym przekonać....


1974.....

Mój ojciec zatęsknił za rodzinnymi stronami. Namówił mamę do przeprowadzki. Mnie nikt o zdanie nie pytał. Kiedy próbowałam protestować, słyszałam „Przyzwyczaisz się”.
Trafiłam do zupełnie innego świata. Nie przyzwyczaiłam się. Zresztą nie chciałam. Rodzice chyba też nie... Ojciec, po początkowym zachwycie, zamilkł. Na szczęście tutaj też kopano piłkę i wrócił do swej pasji bycia sportowym działaczem. Po jego śmierci w 1989 r. mama przyznała, że wyjazd z Wałbrzycha był największym błędem w jej życiu. Moje dalsze życie też wykluczyło powrót do ukochanego Wałbrzycha. Cóż, „obyś żył w ciekawych czasach”....
Od 35 lat mieszkam ...gdzie mieszkam...Ludzie wokół wiedzą, iż jestem „nie stąd”, przyzwyczaili się do tego, iż na każdym kroku podkreślam swoje wałbrzyskie pochodzenie. W Wałbrzychu byłam taka jak wszyscy, tutaj jestem inna.

 

Na pewno jestem wałbrzyszanką.

Kiedy pociąg zatrzymuje się w Świebodzicach, staję w oknie. Czuję zapach domu.

Kiedy wysiadam na dworcu „Wałbrzych Miasto”, jestem w domu. Tu jest moje serce.


"By zostać w Wałbrzychu na zawsze....."

Szukałam w Wałbrzychu śmierci.

Poszłam na Dworzec Główny,
lecz każdy pociąg,
pod który chciałam się rzucić,
zatrzymywał się.
Na Placu Grunwaldzkim
blask czerwonego światła
poraził mi oczy
i nie mogłam przejść przez ulicę.
Poszłam na basen,
by skoczyć z trampoliny
(nie umiem pływać),
ale była kolejka.
Nie lubię kolejek.
Zjechałam na dół kopalni,
lecz wypłynęłam na powierzchnię
razem z węglem.
Byłam w sortowni,
gdzie oddzielono me serce od ciała.
Serce zakopano na stadionie „Górnika”,
A ciało odesłano 600 kilometrów dalej.
(1974)


Wróć
dodaj komentarz | Komentarze: